Powieść Małgorzaty Halber przeczytałem z opóźnieniem, może dlatego, że jakoś nie skojarzyłem jej jako telewizyjnej gwiazdy i nie miałem dodatkowej plotkarskiej pobudki do lektury. Ale w NaTemat ktoś przeprowadził wywiad z autorką i wydało mi się, że warto, nawet pomimo tej pierwszej reakcji: „kolejny celebrycki coming out, żeby polepszyć sobie notowania”. Ale czemu nie sprawdzić? W końcu znaleźć dobrą beletrystykę o piciu nie jest łatwo. Najciekawszą i chwilami niedościgłą pozostawała dla mnie „Moskwa – Pietuszki” Wieniedikta Jerofiejewa, z jej delirycznością, aniołkami, radzieckim surrealizmem i autoironią. Podobało mi się „Pod nocnym aniołem” Jerzego Pilcha, ale raczej z uwagi na styl autora, niż na jakąś prawdę, która miałaby bić z tej nagrodzonej NIKE powieści. Sam autor przyznał zresztą, że to „pijacka sielanka” z kobietami ratującym i szczęśliwym zakończeniem. Najprawdziwsze wydało mi się znacznie ciężej, choć także przez alkoholika, napisane „Pod wulkanem”, na którego trop sam Pilch mnie kilkanaście lat temu naprowadził. Ta powieść kończy się tak, jak powinny kończyć się tego rodzaju historie. Źle. Bardzo źle.
adiunkt w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, redaktor kwartalnika "Psychologia Społeczna"
Jak Pilch na Malcolma Lowry’ego, tak Halber nakierowała mnie na Nocne zwierzęta Patrycji Pustkowiak. Gdyby nie ośmioipółgodzinna podróż z Lublina do Wrocławia składem elektrycznym InterRegio (wytrząsa mózg na boki, odradzam), to pewnie nie przeczytałbym tej książki ani jednym tchem, ani w ogóle. Owszem, jest to prawdziwa literatura, dosyć nawet wysoka, ze stylem pod silnym wpływem Elfriede Jelinek, ale już autentyczność przeprowadzonej z jej pomocą opowieści chwilami kuleje. Trudno mi uwierzyć, że alkoholiczka, która od roku pozostawała bezrobotna zamawiała sobie z dowozem tajską zupę za 14.99. To prawie tak słabe, jak uliczni alkoholicy jedzący w Warszawie jakieś chińskie dania kupione w knajpce w pierwszej powieści Sylwii Chutnik (za cenę takiego dania można się trzy razy zamroczyć, podobnie jak za cenę orientalnej zupy). Może my tu we Wrocławiu biedniejsze jesteśmy, bardziej prowincjonalne, ale stawiam raczej na to, że to brak odpowiednich doświadczeń autorek i jednocześnie podstawowego „riserczu” prowadzi do takich mielizn. Nie stają się te książki bezwartościowe, ale tracą wiarygodność.
Małgorzata Halber postąpiła inaczej. Od początku kupujemy jej relację. Krystyna, postać oddająca jej tożsamość i doświadczenia, opowiada o sobie ze szczerością uzyskaną dzięki wielu miesiącom dwu-, a nawet trzytorowej psychoterapii. Przyznam, że sama książka początkowo wydawała mi się słaba. Bardzo elementarny poziom uznania, że ma się problem z alkoholem, w połączeniu z opisami zawodowego i towarzyskiego życia pod wpływem, jakoś trącił pretensjonalnością. Niestrawne też wydawała mi się ta – pozostawiona konsekwentnie przez redakcję wydawniczą samopas – maniera pisania jednego, niekiedy krótkiego zdania lub równoważnika w osobnym akapicie. Przypomina to występy artystów opowiadających dowcipy na estradzie i dających widowni chwilę przerwy na aplauz. A może to takie zwielokrotnione zapowiedzi tego, co znajdujemy w ostatnim zdaniu książki. Wtedy go oczywiście nie znałem, nie domyślałem nawet. Przyznam jednak, że po lekturze całości wzruszyło mnie. Tak, w spontanicznym odruchu zrobiłbym to. Wybacz, Elu. Ale przecież też jesteś psycholożką, więc wiesz, jak działają takie historie. Zwłaszcza gdy nie zachowujemy zawodowego dystansu.
Książka nie jest pozbawiona mankamentów. Autorka posługuje się językiem, który chwilami, jak już wspomniałem, nastawiony jest na szybki efekt. Proste zdania, powtórzenia, pewna wręcz nachalność w wywoływaniu reakcji osłabiają artystyczną siłę przekazu. Także struktura całości wydaje się mało spójna, choć nie zgodzę się z tym, jakoby wynikało to z formuły pamiętnika czy dziennika. Mamy do czynienia z relacją z perspektywy chwili obecnej, a więc osoby po przejściach, doświadczonej i mądrzejszej o te doświadczenia. O pewnych etapach terapii Halber pisze wielokrotnie, do pewnych wydarzeń z życia wraca w paru miejscach. Brak zachowanej chronologii nie przeszkadzał mi jednak w lekturze, bo nie odtworzenie ciągu faktów jest istotą książki, a podzielenie się doświadczeniem wewnęrznej zmiany. A to akurat udało się moim zdaniem znakomicie.
Autentyczność, autentyczna czy literacka, jest silną stroną Najgorszego człowieka na świecie. Zmagania z nałogiem, podjęcie decyzji o zerwaniu z nim jako proces, opór w terapii, odkrywanie rzeczy, które osobom mającym styczność z psychoterapią, po jednej czy drugiej stronie, wydają się oczywiste – wszystko to wydaje się bardzo prawdziwe. Opisy dialogów z terapeutami, fragmentów sesji, zaleceń i zakazów, cytowanie rozbudowanych „złotych myśli” – wszystko to dodaje jeszcze wartości książki. Zróżnicowana ocena poszczególnych terapeutów (imiona, a nawet płeć, jak zadeklarowała pisarka, zostały zmienione) wydaje się być rezultatem dystansu, który uzyskuje się dzięki intensywnym i rozległym doświadczeniom. Tak, trudno mi nie zgodzić się z krytyczną oceną terapeutki, o której pisze Halber: „…nie było w niej współczucia, tylko typowa dla kanarów, woźnych i strażników w budynkach radość z tymczasowej władzy nad drugą osobą”.
Niektóre spostrzeżenia wydają się oryginalne i ożywcze, jak choćby to dotyczące jednego z podstawowych narzędzi pracy psychologa klinicznego z klientem. „Ta prosta zabawa, informacje zwrotne, w których trzeba mówić tylko o sobie, tkwi we mnie tak mocno, że zaburza mi wiarę w istnienie prawdy obiektywnej jako takiej. W sens krytyki jako takiej. I publicystyki jako takiej. Nie myślałam, że kilka miesięcy w sali z materacykami zrobi na mnie większe wrażenie niż Fenomenologia ducha” – pisze dziennikarka. Tak, mogę tylko przytaknąć, nawet jeden dzień dobrze poprowadzonego treningu stanowi doświadczenie, które pozostawia ślad na całe życie. A kilkadziesiąt spotkań oczywiście może zmienić sposób myślenia o sądach, które wypowiadamy, o ocenach ludzi i zdarzeń, które wydajemy.
Prawdziwym certyfikatem autentyczności Najgorszego człowieka… jest jednak ostatni rozdział – dotyczący nawrotów. Terapia została przerwana, chciałoby się rzec, i problemy powróciły. Bezpośredniość, z jaką Halber o tym napisała, pozwala przyjąć tę historię z cały dobrodziejstwem inwentarza. Tak, alkoholikiem czy narkomanem się pozostaje i niebezpieczeństwo powrotu do dawnych nawyków pozostaje. Spektakularny przypadek mojego rówieśnika, sławnego aktora Philipa Seymura Hoffmana, który po czternastu latach wrócił do narkotyków i zmarł w wyniku ich nadużycia, pokazuje – co przypomina autorka – że nie ma sytuacji, w której na sto procent wiadomo, że dawne niebezpieczeństwa zostały zażegnane. I sama też doświadczyła, na szczęście nie tak brzemiennych w skutki, nawrotów.
Pierwsze złamanie abstynencji, jak wyjaśnia narratorka, zdarzyło się w wyniku błędu terapeutki. Korzystanie z pomocy kilku terapeutów na raz, jak sama lecząca się przyznała, było złamanie kontraktu. Z drugiej strony, psychoterapeuci dobrze wiedzą, że zasady zawodowej etyki zabraniają równoległych terapii – w ten sposób bowiem rozbieżność wersji, które znają terapeuci, różnice w relacjach z klientem, niemal nieuchronnie prowadzą do różnych interpretacji i reakcji. Psychoterapia to przecież nie szwedzki stół, ale proces, który powinien mieć jakąś ciągłość, której kryzysy i znielubienia terapeuty są czymś naturalnym.
Sam nie jestem psychoterapeutą, ba, jestem sceptyczny wobec wielu rodzajów terapii i przekonany o różnicach w umiejętnościach nawet tych klinicystów, którzy uprawiają racjonalną, poznawczą psychologię. Ale tutaj odnoszę się do konkretnej książkowej relacji. Jeżeli trzecią z kolei terapeutkę powieściowa Krystyna uznała za najlepszą i zaufała jej, to zwracanie się do kogoś z zewnątrz w sytuacji, gdy poczuła emocjonalny dyskomfort było jej błędem. A może w jakimś też stopniu porażką terapeutki. W końcu o przykrych emocjach się mówi właśnie w trakcie terapii, a nie ucieka do kogoś, komu można poskarżyć.
Na marginesie tego zerwania terapii przez literackie alter ego Halber, przejścia na leki obniżające lęk, a ostatecznie ponownego sięgnięcia po etanol i marihuanę, warto przypomnieć to, co wielokrotnie sama autorka w różny sposób wyraża. Niskie poczucie własnej wartości, brak bezwarunkowej samoakceptacji i niepokój wywołany wymogami otoczenia – wszystko to może być trudne do zniesienia. Nawet jeśli uznamy, że emocjonalny dyskomfort jest normalną częścią życia i warto się z tym pogodzić, to i tak chwilami może stać się nieznośny. Środki psychoaktywne przynoszą ulgę, więc zawsze stanowią pokusę. Można jej unikać, lecz niekiedy napięcie i nadwyrężona samokontrola prowadzą do złamania postanowień.
Warto też podkreślić, że nie wszystkie nawyki są jednakowo szkodliwe. Trudno mi przystać na definicję uzależnienia cytowaną przez Halber za jedną z terapeutek. Sam przymus wykonywania czynności i brak kontroli to za mało, aby dążyć do pozbycia się nawyku. Jeśli ktoś odczuwa przymus czytania książek czy prowadzenia badań naukowych, to pozostawiłbym go/ją z tym nałogiem. Podobnie można było pozwolić Krystynie fantazjować na temat kochającego partnera (tak długo, jak wiedziała o nierealistycznym charakterze tych wyobrażeń), bo przecież to nie powodowało szkód takich jak nadużywanie substancji chemicznych. Ale tu zdania terapeutek były podzielone. Tej, która widziała postępy trudno było pogodzić się z regresem u klientki. Moim zdaniem nie można odbierać cierpiącemu wszystkich zachowań, bez uwzględnienia korzyści, jakie przynoszą, nawet jeśli mogą uzależniać.
W procesie zdrowienia potrzebne mogą być różne podpórki i protezy. Wymyślenie sobie rozumiejącego i kochającego partnera nie jest najbardziej destruktywną z nich. Podobnie zresztą rzecz się miała z haftowaniem potworów czy z pieczeniem i gotowaniem coraz to nowych dań. Nie było to zapewne ekstremum samorealizacji, ale też coś o wiele lepszego, niż spędzanie sporej części życia na odurzaniu się, aby nie doświadczać niepokoju. Wychodzenie z nałogu przybiera różne formy i warto czasem zachować to, co dobre, aby staranie o lepsze nie cofnęło do tej czarnej dziury, z której tak ciężko było się wydostać. Zmiana potrzebuje czasu, a niekiedy nigdy nie dokona się tak, jak byśmy chcieli. Trudno.
Książkę Małgorzaty Halber warto polecić wszystkim tym, którzy mają problem ze sobą lub też wierzą, że mają wszystko pod kontrolą, ale czasem popadają w tarapaty. Jeśli ktoś miewa kłopoty w pracy, związek mu się sypie, odczuwa niechęć czy nawet nienawiść do siebie, a przy tym spędza za dużo czasu w gospodzie, przed komputerem czy w szulerni, to może zobaczyć, jak to było w przypadku znanej dziennikarki telewizyjnej. Napisała książkę z dużą, jak sądzę, szczerością, z dystansem, bez entuzjazmu dla terapii, ale też z uznaniem tego, co warto w profesjonalnej pomocy docenić. Jeśli sobie radzi, to głównie dzięki własnej decyzji i determinacji w jej realizacji. Krok wstecz od czasu do czasu nie powstrzymuje wyprawy w głąb siebie. Większa samoświadomość jest korzyścią, którą osiągnęła. Nie każdy chce i potrafi się podzielić tego rodzaju doświadczeniem. Warto to docenić i skorzystać.
Małgorzata Halber: Najgorszy człowiek na świecie, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2015.