"Nie trzeba"
"Nie trzeba" www.wteatrw.pl

Dotarcie do wewnętrznego świata lub choćby powierzchownej codzienności osoby, która – pogrążona w sobie – stroni nie tylko od rozgłosu, lecz od ludzi w ogóle, może być zadaniem niezwykle trudnym. Przekonała się o tym ekipa realizatorów przedstawienia, którzy zbierali w Sankt Petersburgu materiały dotyczące słynnego matematyka Grigorija Perelmana. Uzyskali zaledwie potwierdzenie, że nie chce z nikim rozmawiać. „Nie nada” nie było najmniej grzeczną wypowiedzią, jaką mogli usłyszeć, gdy spotkali go pod blokiem. Należy przyznać, że wykorzystali ją maksymalnie, cytatem tym nazywając przedstawienie.

REKLAMA
Tekst na zamówienie Wrocławskiego Teatru Współczesnego przygotowała rosyjska dramatopisarka, pierwsze czytania, w języku oryginału, miały miejsce na Nowej Scenie Teatru Aleksandryjskiego podczas wizyty studyjnej. Całe przedsięwzięcie zaś podchwyciły rosyjskie media, bo wszelkie wieści o unikającym dziennikarzy laureacie nagród, człowieku, który odmówił przyjęcia miliona dolarów, stanowią łakomy kąsek. Tak zwanym zwykłym ludziom w głowie się nie mieści, że można odmówić bogactwa, fetowania, sławy i związanej z nią beneficjów. Paradoksalnie, środowiskowe uznanie, jakie uzyskał wybitny adept hermetycznej przecież dyscypliny, jaką jest matematyka teoretyczna, przerodziło się w międzynarodowy rozgłos właśnie wtedy, gdy postąpił nietypowo, nonkonformistycznie, obco.
Dla artystów, lecz i dla odbiorców ich sztuki, podstawowe pytanie, jakie zrodziło postępowania Perelmana, brzmi: dlaczego? Nieco głębsze zapewne dotyczą tego, jak doszedł do swojego odkrycia (udowodnienie hipotezy Poincaré’go dla trzech wymiarów, bo dla dwóch, czterech i więcej zrobili to inni). Z ogólniejszej perspektywy rezygnację z bogactwa, sławy i ich skutków można wyjaśnić przywiązaniem do dotychczasowego trybu życia i niechęcią do zaciągania zobowiązań, jakie rodzi przyjęcie nagród i zaszczytów. Jeżeli dla kogoś wartością jest dążenie do prawdy i dokonywanie odkryć naukowych, to jeżeli te nie wymagają zawrotnych sum (a w matematyce nie wymagają), pozostanie raczej na swojej drodze, niż skorzysta z okazji, aby z niej zboczyć. Przewidywanie konsekwencji życiowych wyborów zapewne jest dobrą stroną kogoś wprawnego w logicznym myśleniu. Regulacja własnego zachowania, aby osiągać cele jest cenną umiejętnością. Perelman wcale nie musi być więc takim aspołecznym i życiowo niezaradnym typem, jakiego zobaczyliśmy w spektaklu. Z jego biografii wiemy, że wygrywał olimpiady i jeździł za granicę na stypendia, więc obraz kogoś skrajnie wycofanego z życia i unikającego ludzi wydaje się nieadekwatny. „Introwertyczny introwertyk”, określenie padające ze sceny, wcale nie musi trafnie go opisywać.
Brak danych z tak zwanego „riserczu” oczywiście sprawił, że autorka dramatu i twórcy spektaklu musieli sięgnąć do wyobraźni i skorzystać z materiału, który był im bliski. Osadzili więc akcję w środowisku teatralnym. Główną bohaterką jest reżyserka, która podjęła wyzwanie rzucone przez swojego męża, choreografa, i postanowiła napisać sztukę ze słynnym matematykiem w roli głównej. Bezskuteczne próby umówienia się na scenie zaowocowały licznymi snami z udziałem niedosięgłego bohatera. Ich uczestnikiem była nie tylko reżyserka, lecz także Mefistofeles, który nietypową musiał oferować stawkę. Wstawienie onirycznych scen dawało oczywiście możliwości narracyjne bujne i odległe od reporterskiego realizmu. Być może motyw kuszenia lub ukrywania efektów własnej pracy („Jak pan tak może dla nikogo?”) dałoby się wyeksploatować bardziej, podobnie jak wyobrażone spotkanie Perelmana z Poincarém, ale zamysł twórców obejmował raczej liczne wycieczki w rejony zasługujące na dokładniejszą penetrację, aniżeli konsekwentne drążenie w jednym kierunku. Jednym z użytych chwytów był autotematyzm. Sztuka o pisaniu sztuki to temat wdzięczny nie tylko dla ludzi teatru.
Główna bohaterka, Anna, próbująca zrozumieć słynnego matematyka, poznać jego świat, sama zmaga się z samotnością twórcy. Nierozumiana przez męża, który – choć nie zostało to wprost powiedziane – romansuje z tancerką, protekcjonalnie traktowana przez Maksyma
Maksymowicza, kolegę odkrywcy z Instytutu, próbowała wykroczyć poza formułę narzucaną przez pracę w teatrze. Jej rozmowy o matematyce pokazały jednak trudności w porozumiewaniu się naukowca z artystką, przynajmniej jeśli tematem ma być przedmiot pracy tego pierwszego. Powtarzane do znudzenia słowa Poincaré’go: „Niemożliwa jest rzeczywistość całkowicie niezależna od umysłu, który ją poznaje” sugerują nawet głębszy problem. Rozmówcy rzeczywiście mogą nie mówić o tym samym. Jednak te epistemologiczne rozważania nie były mocną stroną przedstawienia. Przegrywały z wizualnością i przestrzenią – tym, czym broni się naprawdę dobry teatr w obliczu niedoskonałego materiału literackiego.
Spektakl urzekł i mnie, i Elę, niezwykłą scenografią Karoliny Fandrejewskiej, dającą ciekawe (i wykorzystane) możliwości aktorom. Te momenty, w których eksponowany był ruch sceniczny, nierzadko z udziałem oryginalnych rekwizytów (dwunastościan foremny jako camera obscura), należały do najlepszych. Wyróżniała się tanecznym kunsztem Alisa Makarenko w roli Katii – akrobatyczna gibkość i magnetycznie działająca na widzów ekspresja przekonywały, że mąż Anny rzeczywiście mógłby z nią wyjechać do Ameryki. Ale i Krzysztof Zych, Tomasz Orpiński, i Maria Kania (jako Anna Obriezkowa) pokazali, że sztukę aktorska traktują wszechstronnie – po scenie poruszali się znakomicie.
Scenografii dopełniały ciekawe kostiumy – zwłaszcza za długie i krępujące rękawy i nogawki Pelermana czy kombinezon roboczy (wiadomo, praca w Instytucie to niemal jak na taśmie) Maksyma. Przestrzeni monumentalności dodawała muzyka – donośna i mroczna, dobrze skomponowana, podobnie jak światła, które wydobywały postaci z półmroku. W spektaklu wykorzystano także – w pomysłowej dwujęzycznej scenie z Ireną Rybicką – fragmenty kultowego w ZSRR, a obecnie – Rosji, filmu Bezimienna gwiazda z 1978 roku w reżyserii Michaiła Kozakowa. Historia w nim opowiedziana dotyczy notabene niespodzianych komplikacji, na które może narazić się naukowiec, który wpuści do domu kobietę.
Całość oglądało się dobrze, choć reżyserka nie ustrzegła się błędów wynikających z młodzieńczej artystycznej zachłanności . Efekciarstwu tekstu (pouczanie matematyka przez Annę, umizgi Maksyma do niej) chwilami towarzyszyło też efekciarstwo spektaklu (nie obyło się bez dymu, choć należy uczciwie przyznać, że oszczędzono widzom wanny i innych zbiorników wodnych). Wypominano Katii posiadanie dziur i nieprzydatność w tworzeniu sfery trójwymiarowej. Zacytowano anegdotę o Achmatowej i różach wrzucanych przez nią do mieszkania podziwianego mężczyzny. Wypomniano Galileuszowi, że pozornie wypierając się naukowej prawdy, prowadził badania w ukryciu i w ten sposób doprowadził do jeszcze większego uelitarnienia nauki. Eksponowano, choć jeno werbalnie, obwarzanek jako tożsamy z kubkiem. Epatowano naukowym słownictwem. Jedzono soczyste pomarańcze. Rysowano po szkle.
Co do gry aktorskiej, to przy tak wielowątkowej strukturze przedstawienia, trudno było znaleźć jakiś jeden uchwyt postaci. Mało ekspresywny (w końcu – wycofany introwertyk) Grigorij widocznie musiał taki być, natomiast komediowa maniera Orpińskiego – jako żywo zapożyczona od Jerzego Stuhra –z pewnością nie była jedynym możliwym sposobem zagrania przyznanych mu ról.
Po spektaklu wymieniliśmy się jak zwykle opiniami. Ela uważała, że z tekstu można było więcej wyciągnąć – pewne wątki wyeksploatować mocniej, ja jednak trwałem przy swoim. Dramat pisany na zamówienie nie jest tworzywem, które się zmienia, aktualizuje, uwspółcześnia. Skoro pisarka odbiła się od muru milczenia żyjącego bohatera (nawiasem mówiąc – naszego rówieśnika) i została skazana na własne doświadczenia, skorzystała z nich na tyle, na ile pozwolił ich charakter. Pójście wszerz w artystycznych poszukiwaniach jest pokusą artystów o wybujałej kreatywności. Alternatywne wobec niego pójście w głąb – psychiki bohaterów, natury problemów – odpowiada mnie czy Eli, ale nie wydaje się typowe dla artystowskiego świata twórców. Cóż, jesteśmy tylko prostymi psychologami.
Wieczór na Strychu, w pięknej przestrzeni i wobec wielu teatralnych fajerwerków słowa i formy należał do udanych. Jak powiedziała jednak z postaci ze sceny: „Żeby zadać odpowiednie pytanie, trzeba znać dwie trzecie odpowiedzi”. Jeżeli odpowiedzi się nie zna, to można zadać wiele pytań. Jeżeli zrobi się to wystarczająco zgrabnie, efekt potrafi być satysfakcjonujący.
Nie trzeba Asji Wołoszynej w przekładzie Tatiany Drzycimskiej. Reżyseria: Kamila Michalak, scenografia i kostiumy: Karolina Fandrejewska.
Wrocławski Teatr Współczesny, Scena na Strychu.
Prapremiera: 27 czerwca 2015.