Nakręcenie panoramicznego dzieła o trudnym, przemilczanym okresie historii polsko-ukraińskiej wydawało się zamiarem nierealizowalnym. Aktualny układ polityczny, w którym kolejne władze naszego kraju opowiadają się za antyrosyjskimi, prozachodnimi rządami naszych południowo-wschodnich sąsiadów, nie sprzyjał finansowaniu filmu, który pokazać by miał jakąś istotną część prawdy o rzezi wołyńskiej. I rzeczywiście, Wojciech Smarzowski, twórca niepokorny i nieskory do artystycznego kompromisu, napotkał trudności. Jednak udało się. Powstało arcydzieło o sile wyrazu nieporównywalnej do znanych mi polskich filmów.
adiunkt w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, redaktor kwartalnika "Psychologia Społeczna"
Historię sąsiedzkich mordów znamy z Elą z opowiadań członków rodziny o dwa pokolenia starszych. Przed kilkunastoma laty ponad osiemdziesięcioletnia wtedy Milka nie mogła wybaczyć papieżowi-Polakowi, że wzywał do pojednania z Ukraińcami. Widziała na własne oczy, co robili jej bliskim i przyjaciołom, słusznie uznała, że zbrodnie te nie zostały należycie nazwane i ocenione przez możnych tego świata, miała więc żal, nawet coś więcej. Takich świadków pozostało dzisiaj niewielu. Jednak świadectwa zachowały się nie tylko w pamięci. Ich artystyczne przetworzenie w ruchomy obraz, dzięki opowiadaniom Stanisława Srokowskiego, okazało się możliwe.
Polityczny kontekst paradoksalnie usytuował film Smarzowskiego pośród tematów bliższych prawicy. Krytyka ze strony jej publicystów dotyczy rzekomo niesłusznego wyeksponowania strukturalnych przyczyn narastającej nienawiści i chęci zemsty ze strony ukraińskich elit, a także pokazania sceny polskiego odwetu na banderowcach. A przecież jedno i drugie było potrzebne. Prawdą jest przecież, że w okresie międzywojennym panami feudalnymi na terenach obecnej zachodniej Ukrainy byli Polacy, a sytuacja ekonomiczna ludności, nie tylko zresztą ukraińskiej, była bardzo zła. To samo dotyczyło zresztą w zasadzie całej wsi II Rzeczpospolitej, lecz na wschodzie przyjmowało jaskrawsze barwy. Konflikt klasowy, trudny do uchwycenia w oderwaniu od narodowości, bo z nią przecież związany, doprowadził do eskalacji niechęci uciskanych do wszystkich tych, których uznawali za przedstawicieli wyzyskiwaczy. Nacjonalistyczna ideologia napotkała podatny grunt.
Artystycznie film nie tylko nie pozostawia nic do zarzucenia, lecz stanowi właśnie to, czego powinno dostarczać wielkie kino historyczne: opowiedzenie bez ogródek o niewygodnym fragmencie historii przez pryzmat indywidualnych losów. „Wołyń” niesłusznie został pominięty w najważniejszych kategoriach na festiwalu w Gdyni. Taki film zdarza się raz na wiele lat, zasługuje więc na należyte docenienie. Być może jednak postępowe jury świadomie zdystansowało się od dzieła uznawanego za rozliczeniowe. Tematyka narodowościowa stoi wszak w poprzek kosmopolitycznym aspiracjom i etyce ponad etnicznymi podziałami. Dobrze więc, że chociaż nagrody indywidualne dostali: Piotr Sobociński za zdjęcia (rzeczywiście – doskonałe), Ewa Drobiec – za charakteryzację (nie tylko twarze, lecz rany i szczątki uderzały realizmem) i Michalina Łabacz za profesjonalny debiut aktorski. Ta ostatnia stworzyła postać młodej chłopki bardzo autentycznie, ani za oszczędnie, ani za mocno wykorzystując środki ekspresji. W paradygmacie psychopatycznego kina, nakazującego postaciom zachować spokój wobec zdarzeń ekstremalnych umiała znaleźć złoty środek: nie przekroczyła granic filmowej poprawności, jednocześnie przeżywając za swoją bohaterkę to, co ta mogła przeżywać.
„Wołyń” poruszył mnie od pierwszych chwil, jeszcze zanim pojawiła się masowa przemoc i ludobójstwo. Wydanie za mąż jako źródło bogactwa, wbrew miłości, wydaje się tkliwe i mdłe, jednak pokazane tak ostro, jak to Smarzowski potrafi, wstrząsnęło. Zwłaszcza, że mężem, z którym ojciec dziewczyny dobijał targu przy wódce, miał być notariusz z „Wesela”. Później takich emocjonalnych momentów było więcej, a napięcie towarzyszące kolejnym zwrotom (dość przewidywalnej, jak oceniła, a z czym ja się nie zgodziłem, Ela) akcji sprawiło, że widzowie DCF* oglądali do końca dwuipółgodzinnego seansu w skupieniu.
Warto podkreślić, że reżyser uniknął zarówno groteski, jak i pełnego patosu kiczu. Ominął także jeszcze jedną pułapkę, w którą akurat przy tej realizacji wpaść było wyjątkowo łatwo. Okrucieństwa i związanej z nim budzącej wstręt brzydoty nie było w filmie za dużo. Owszem, niekiedy przez sekundy widzieliśmy rozrywane ciała i wyszarpywane wnętrzności, a zdeformowane zwłoki wyglądały nad wyraz realistycznie, ale nie było tych scen ponad miarę. W paru zaś sytuacjach, przynajmniej we wczesnej fazie projekcji, kamera czy raczej, jak skłonni byśmy byli sądzić, montaż, ucinał obraz zbrodni tuż przed jej kulminacją. Zresztą zestawianie scen pogodnych (wesele) z pełnymi przemocy i śmierci (ucieczka na polu walki) stanowiło świadomy środek potęgujący wymowę filmu.
Dodającym realizmu środkiem było obsadzenie Ukraińców w części odpowiednich narodowościowo ról i opatrzenie dialogów polskimi napisami. Dbałość o wierne oddanie tradycyjnych obyczajów panujących na ówczesnej wsi, relacji międzyludzki, a także strojów, narzędzi i urządzeń, wydawała się jednym z zamiarów twórców filmu, choć rzetelniejszej niż moja, wysoka, oceny mogliby dokonać historycy czy etnolodzy. Z pewnością muczenie krowy i rżenie koni było aż nadto autentyczne. Te odgłosy wiejskiego życia przydały zresztą obrazowi naturalności i wiarygodności.
Jeśli chodzi o samą akcję, a właściwie jej istotne tło, to zwróciłbym uwagę na takie oto sprawy. Po pierwsze, ukazane zostały w co najmniej dwóch centralnych dla wymowy filmu scenach dylematy moralne Ukraińców i za każdym razem rozwiązane zostały w sposób niekorzystny dla ich własnego bezpieczeństwa. Można się wprawdzie zastanawiać, czy odmowa zarąbania siekierą kolegi wynikała z decyzji o charakterze etycznym czy z empatycznej niemocy (budzącej skojarzenia z różnicami w postępowaniu ludzi w różnych wersjach tzw. dylematu wagonika), jednak zachowanie to trudno uznać za zwyrodniałe czy złe. Dwie błyskawiczne śmierci zamiast jednej to zapewne większe zło, jednak czy poddanie się przemocy i zabicie kogoś niewinnego, by ocalić swoje życie zjednałoby naszą sympatię dla tak „rozsądnego” bohatera?
Zarzut, że Ukraińcy byli wybielani w filmie, uważam za niesprawiedliwy. Zdarzały się w tamtym czasie zapewne różne reakcje, a formuła filmowej narracji nie przewiduje prezentacji danych statystycznych, a jedynie sytuacje prawdopodobne, typowe, powtarzalne lub tylko możliwe, przeplatane fabularnym bajaniem pozwalającym nieco złagodzić okrutną wymowę całości. Śpieszę przy tym zapewnić, że za wiele światła i radości na pocieszenie widz w „Wołyniu” nie znajdzie. To nie jest typowy film z happy endem.
Innym ciekawym i chyba niemożliwym do weryfikacji aspektem sytuacji podczas rzezi wołyńskiej była polityczna czy – szerzej – ideologiczna orientacja duchownych i to, do czego namawiali wiernych. Zestawione zostały trzy postawy księży/popów: podżeganie do czystki etnicznej, wezwanie do obrony przed czystką i głoszenie braterstwa między narodami. Ta ostatnia, choć najbliższa mnie i zapewne wielu innym widzom, wydaje się najmniej prawdopodobna i najtrudniejsza, jednak nie tylko najbardziej optymistyczna, lecz stanowiąca – wtedy i teraz – alternatywę dla ścierających się narodowych partykularyzmów. Ponad wszystko pamiętajmy, że nacjonalizm jest złem wciąż obecnym, a czystki etniczne zdarzały się i w najnowszej historii Europy, podczas wojen w byłej Jugosławii. Obecnie zaś mogłaby do nich doprowadzić eskalacja konfliktu na wschodzie Ukrainy lub rozrost i radykalizacja skrajnie antyimigranckich ruchów w centrum Kontynentu. Jest tedy „Wołyń” głosem przestrogi, przypomnieniem, że historia ani się nie zakończyła, ani też jej koszmary nie odeszły na zawsze.
Film Wojciecha Smarzowskiego jest pozycją obowiązkową nie tylko, a nawet nie przede wszystkim dla miłośników jego twórczości, bo ci odnajdą w nim stosunkowo mało tego, co tak charakterystyczne było dla „Wesela” czy „Domu złego” (owszem, jedną z głównych ról, gra i tutaj, jak zwykle znakomity Arkadiusz Jakubik). Obejrzeć to arcydzieło powinni wszyscy miłośnicy kina nie stroniący od emocjonalnych narracji, zwłaszcza zaś ci, którzy chcieliby dowiedzieć się ważnych prawd o przemilczanym kawałku polskiej historii. Warto przypomnieć sobie też lub – bo i tak może być – uświadomić, do jakich nieszczęść prowadzi dyskryminacja, pogarda i wywyższanie się przedstawicieli jednych grup ponad tych, których nie uznają lub przestali uznawać za swoich.
„Wołyń”. Film fabularny produkcji polskiej. Reżyseria: Wojciech Smarzowski. Premiera polska: 7 października 2016.
*DCF – Dolnośląskie Centrum Filmowe. Jedno z nielicznych miejsc, gdzie na widowni nie rozmawia się, nie szeleści, nie siorbie coli i nie smrodzi popcornem. Wolno żuć gumę.