Costa Rica – bardzo dzika
Zawsze lubiłem jeździć palcem po mapie, ale najwyraźniej rejon Ameryki Łacińskiej omijałem, bo do tej pory wydawało mi się, że jedzie się „na Kostarykę”, a nie „do Kostaryki”, jakby miała to być wyspa. Kraj ten kojarzyłem z dobrym występem na mundialu w Brazylii w ubiegłym roku, pięknymi plażami, plantacjami bananów. I wszystko się zgadza!
Rzucić wszystko i pojechać w świat - to właśnie robimy!
Co prawda reprezentacja zaniżyła ostatnio poziom, ale hektary palm sadzonych w rzędach nadal można obserwować z pędzącego na złamanie karku autobusu. To, co bez wątpienia zadziwia, to przyroda. Nieskończona dżungla ciągnie się przez cały kraj, pokrywając góry i wulkany, podczas gdy obydwa wybrzeża (po stronie pacyficznej i karaibskiej), przyciągają rzesze surferów i plażowiczów. Jesteśmy tu dwa tygodnie, a ja już widziałem kilka pancerników, tukana, ary (duże papugi), małpy, motyle wielkości dłoni, iguany i inne jaszczurki. Czekam jeszcze na leniwca, krokodyla i żółwie morskie. Bez wątpienia przyroda jest bujna i zaskakuje.
Zaskakuje też niestety coś innego – ceny. Są po prostu absurdalne. Jedzenie jest tak drogie, jak w USA. Noclegi podobnie a warunki znacznie słabsze. W większości miejsc nie ma ciepłej wody. W niektórych, wody nie ma w ogóle w danych (choć nie podanych nigdzie) godzinach wieczornych. Zgodnie z czytanymi wcześniej informacjami każdy próbuje nas oszukać, z taksówkarzami na czele. Należy jednak upierać się przy swoim i po prostu nie dać się „robić w balona”.
Chociaż oficjalną walutą jest Colones (1 $ = 528 Col.), to dla niektórych hosteli/ hoteli stałą jest cena w dolarach. Jeśli zdążyłeś je już wymienić, nie ma problemu - hostel chętnie dokona ponownej wymiany, oczywiście po kursie znacznie mniej korzystnym. Dlatego warto mieć przy sobie gotówkę w obydwu walutach.
Niestety, poza cenami jeszcze jedno rzuca się w oczy – kraj ten jest zasłany śmieciami. Wyrzucone na ulicę worki rozszarpywane są przez zwierzęta. Już po kilku godzinach, w panującym tu notorycznie upale, wszystko zaczyna cuchnąć. Jeśli śmieci gdzieś nie ma, to znaczy, że ktoś je spalił – to chyba narodowa tradycja. Mija się to z obrazem Kostaryki jaki mieliśmy – krajem świadomym, dbającym o środowisko znacznie bardziej niż inne (jedyna dwa zoo będą zamknięte, a zwierzęta wypuszczone na wolność). Nic z tego. Są miejsca (o których poniżej), gdzie świadomość jest wyższa, gdzie istnieje recycling, a ulice nie odrażają, niestety są to wyjątki.
W pierwszych dniach po wylądowaniu kilkukrotnie zdarzyło się, że lokalni mieszkańcy odradzali nam pieszej wędrówki nawet po centrum, bo jest niebezpiecznie. Sam nie wiem, co gorsze – próba naciągnięcia nas w ten sposób na taksówkę, czy fakt, że naprawdę może stać się nam krzywda w środku dnia, w stolicy. Niemniej efekt był taki, że zaszyliśmy się w hotelu i baliśmy się wychodzić. Bez znajomości języka, po tego typu ostrzeżeniach poczuliśmy się wyizolowani, samotni i pełni obaw. Niepotrzebnie! Po otrzymaniu akceptacji od włoskich couchsurferów mieszkających w pobliżu poczuliśmy się pewniej. Oczywiście pojechaliśmy „na stopa” (co również było nam odradzane), lęk prawie całkiem zniknął, a po spędzeniu kilku dni w towarzystwie osób znających już Kostarykę - zupełnie przestaliśmy się stresować.
Słyszeliśmy wiele o uprzejmości i życzliwości Ticos, jak sami się nazywają mieszkańcy Kostaryki. O tym, jacy są wyjątkowi. Niestety nasze odczucia są zupełnie inne. Podwożą nas jedynie turyści lub ekspaci. Uśmiech widzimy z rzadka, chęć rozmowy jest znikoma (pewnie związane jest to z naszymi brakami językowymi). Nie ma w ludziach wiele cierpliwości do nas – uczących się. Może to niewiedza, może zbyt duże oczekiwania, ale zderzyliśmy się z innym, gorszym obrazem niż ten w naszych wyobrażeniach.
Jedno jest jednak pewne - rzecz, dla której warto tu przyjechać, to przyroda. W głuszy, z dala od rozsypujących się, śmierdzących miasteczek można znaleźć spokój. Udało nam się dotrzeć do starej, hippisowskiej wioski o nazwie Montezuma. Położona na zboczu wzgórza, oczywiście w dżungli, schodzi łagodnie do oceanu. Nijak ma się do brzydkich miast w innych częściach kraju. Tutaj pozytywną wibrację czujesz całym ciałem od razu po wyjściu z samochodu. Mnóstwo osób, głównie z dredami, przechadza się pomiędzy przytulnymi kawiarenkami rozsianymi to na pagórku, to przy kanałku, to przy „głównej” ulicy, przez którą przejeżdża pewnie z 10 samochodów dziennie. Szybko robi się ciemno, bo słońce zachodzi już ok. 18, a to tylko sprzyja imprezowemu klimatowi. Handlarze własnoręcznie robioną biżuterią powoli zwijają kramy. Ktoś zaczyna brzdękać na ukulele, ktoś ma bębenek, kto inny nuci pod nosem. Ni z tego, ni z owego zbiera się spora gromadka i zaczyna przedstawienie.
Po wspólnej zabawie wróciliśmy do domu, w pełni księżyca, otoczeni robaczkami świętojańskimi. Było świetnie! Niestety, lokalne stado wyjców obudziło nas swoim przeraźliwym „śpiewem” już o 5 nad ranem (dla rozjaśnienia - polecam znaleźć w sieci jakiś krótki film o tych małpach).
W tej części naszej podróży rozpoczęliśmy nowy sposób przemieszczania się - autostop. W Stanach jest to zabronione, byliśmy więc mocno podekscytowani i niepewni. W Kostaryce okazało się to bardzo proste. Taki sposób podróżowania ma kilka zalet. Poza poznawaniem ludzi i ich historii, można zdobyć kilka cennych informacji. Poza tym – nigdy nie wiesz gdzie wylądujesz, co może mieć pozytywne skutki. Pewnego razu znaleźliśmy się na środku drogi, pomiędzy dużymi miastami, postanowiliśmy zatem przejść się po okolicy. Nie dość, że znaleźliśmy tanie pole namiotowe, to jeszcze dotarliśmy do pięknej knajpki nad oceanem i jeszcze piękniejszego wodospadu wewnątrz dżungli. Kilkunastometrowa kaskada wpadała do głębokiego zbiornika pełnego szmaragdowej wody. Z pobliskiego drzewa zwisała lina, przy użyciu której wyskakiwało się do wody. Zupełnie jak na pocztówkach! Jednak lokalny chłopak szybko mnie zawstydził pokazując akrobacje, na które ja już jestem za stary.
Reasumując – Kostaryka to piękny kraj, jednak brudny i zaniedbany, a przede wszystkim stanowczo za drogi. Ludzie tutaj mało się nie uśmiechają, są wręcz gburowaci. Jedzenie nie zachwyca (nijak ma się do różnorodnej, soczystej kuchni meksykańskiej), z kolei bazy noclegowe nie widziały pędzla i farby od kilku dekad. Podobne atrakcje można znaleźć w sąsiedniej Panamie, wydając raptem połowę pieniędzy.
Niestety, nie polecam!