Pierwsze prognozy wyników wyborów parlamentarnych w Niemczech potwierdzają zwycięstwo CDU-CSU. Partie te uzyskały łącznie 33,5% głosów. Wynik FDP był niewystarczający, żeby móc wznowić chadecko-liberalną koalicję z lat 2009 – 2013. Dlatego najbardziej prawdopodobną stała się koalicja CDU-CSU, FDP i Zielonych, którą w niemieckiej prasie zwykło się określać mianem Jamajki od kolorów flagi tego kraju.
Konrad Rychlewski - lewicowiec, wizjoner i patriota
Na drugim miejscu uplasowała się SPD z poparciem jedynie 21,0% wyborców, najniższym w najnowszej historii Niemiec. Trzecią siłą polityczną w parlamencie największej europejskiej gospodarki będzie AFD z poparciem 13%. Na dalszych miejscach znaleźli się FDP z poparciem 10%, Die Linke z 9% głosów i Zieloni, na których głosowało również 9% wyborców.
Co spowodowało klęskę SPD?
8 lat wspólnych rządów CDU i SPD (2005 – 2009 i 2013 – 2017) skutecznie zatarło różnicę między chadekami i socjaldemokratami. Merkel nigdy nie była dogmatycznym przedstawicielem swojego środowiska politycznego, bardziej uosobieniem prób CDU dotarcia do elektoratu umiarkowanego i niezdecydowanego. Podobny cel miała też SPD, ale z racji gorszych wyników wyborczych w latach 2005 i 2013 kanclerzem zawsze stawał się kandydat CDU. Osoby zadowolone z dotychczasowej polityki, a takich w centrum nie brakowało, otrzymywały więc jasny sygnał: jeżeli zależy Wam na kontynuowaniu dotychczasowej polityki, od razu głosujcie na silniejszą z formacji politycznych, która was reprezentuje. Głos na SPD oznaczałby zamianę dzisiejszej, stabilnej sytuacji gospodarczej na niepewność bliżej nieokreślonych alternatyw. Zgoda Merkel na realizację najważniejszych postulatów SPD, głównie dotyczących rynku pracy i systemu emerytalnego, spowodowała, że nawet wśród zwolenników SPD cieszyła się wysokim poparciem. Równocześnie dodatkowo osłabiła ona w ten sposób argumenty przemawiające za SPD. Skoro sama kanclerz prowadzi socjaldemokratyczną politykę, trudno było przekonać lewicowy elektorat, żeby głosował na kogoś innego.
Mimo wszystko taka szansa istniała. Pokazały to wyniki poparcia dla Martina Schulza i SPD z marca tego roku. W Niemczech było poparcie dla zmiany szefa rządu i to mimo zmniejszenia bezrobocia o połowę i osiągnięcia zrównoważonego budżetu państwa, co nie udało się od 1969 roku. Stratedzy SPD potencjał ten jednak zmarnowali, skazując Schulza na cztery miesiące kampanii bez znaczących elementów programowych. Niemcy mieli więc głosować na mało znanego polityka z Brukseli, a jedynym argumentem, który do czerwca jednoznacznie przemawiał za Schulzem miał być fakt, że nie jest on Merkel. To nie mogło wystarczyć. Co gorsza, nawet po przedstawieniu programu wyborczego SPD trudno było wskazać znaczącą różnicę w stosunku do CDU, która mogłaby zmobilizować miliony Niemców do zmiany swoich preferencji wyborczych. SPD była tak skuteczna w realizacji swojego programu pod przewodnictwem Merkel, że na odwołanie jej zabrakło już różnic.
Dzisiejsze wybory są też pokłosiem strategicznego błędu SPD sprzed czterech lat. Mimo większości dla R2G, koalicji SPD, Die Linke i Zielonych, szefostwo SPD odrzuciło wnioski płynące z okresu wspólnych rządów w latach 2005 – 2009 i zgodziło się na ponowną koalicję z CDU-CSU. Niedopuszczenie do władzy Die Linke i uniknięcie przyznania się do błędów Agendy 2010, programu szeroko zakrojonych reform wdrożonych w trakcie drugiej kadencji Gerharda Schrödera, było dla SPD ważniejsze od stworzenia prawdziwej alternatywy dla Merkel i Schäuble. Nic dziwnego, że Niemcy nie uwierzyli im, że tym razem będą do tego zdolni.