Śmierć Aarona Swartza, amerykańskiego programisty, publicysty, działacza politycznego i internetowego, nadaje ludzki wymiar debatom, które w innym przypadku sprowadzają się do niewielemówiących skrótów, takich jak ACTA. Ale, i co być może ważniejsze, podobnie jak przypadki doktora G. i Barbary Blidy, zwraca on uwagę na nieludzki wymiar działalności policyjnego aparatu państwa. Powiedzieć o działaniach apartu państwa, o którym mówi się "IV RP", że były porównywalne z tymi, którymi posługiwano się w czasach stalinowskich to posłużyć się nadużyciem. Były jednak one niewątpliwie podobne tym, którymi posłużyła się w spawie Swartza prokuratura w Bostonie. I w podobny sposób doczekują się dziś zasłużonego potępienia.
Aaron Swartz, jak każdy, kto cierpi na depersję, był męczennikiem swoich własnych, prywatnych spraw. Możemy tylko przypuszczać, że to przede wszystkim jego osobiste problemy zapętliły mu się kilka dni temu ciasno na szyi. 11 stycznia 2013 został znaleziony martwy w swoim apartamencie na nowojorskim Brooklynie. Miał 26 lat. W momencie, w którym publikuje ten tekst w synagodze przy Central Avenue w Highland Park w Stanie Illinois kończą się ceremonie pogrzebowe.
Trudno jednak nie myśleć o jego śmierci w szerszym kontekście (być może rozciągającym się także daleko na wschód i w przeszłość, do sprawy dr. G i Barbary Blidy). W śmierci Swartza istotne jest bowiem także to, że jego śmierć przerwała nagle karierę ludowego trybuna, który jak mało kto dostrzegał problem, o który należy dzisiaj walczyć z największą determinacją. Tym problemem jest ograniczanie wolności, naszej wolności - osobistej i obywatelskiej - w internecie i przestrzeni wirtualnej. Pytanie o jej zakres, charakter i granice jest pytaniem, które jest cały czas otwarte. Działalność Swartza dawała nadzieję, że jest możliwym wypracowanie na nie takiej odpowiedzi, która będzie zgodna z naszym wyobrażeniem o wolności w świecie rzeczywistym. I chociaż ta nadzieja może nie gaśnie razem z jego śmiercią, ale traci jednego ze swoich najbardziej energetycznych i wpływowych obrońców. I z tego powodu każdy z nas powinien się dziś zmartwić.
Nie będę tu pisał w szczegółach o dorobku Swartza jako programisty i aktywisty na rzecz wolności internetu, bo można na ten temat znaleźć wiele informacji, choćby w Wikipedii, którą sam współtworzył, próbując później, bez powodzenia, zostać jednym z członków zarządu Fundacji, która sprawuje nad nią formalną kontrolę. Opiszę jedynie po krótce ten przypadek, który - wszystko na to wskazuje - ostatecznie doprowadził go do samobójstwa.
19 lipca 2011, Swartz został aresztowany i oskarżony przez prokuratora Stanu Massachusetts o kilka rzeczy, w tym przede wszystkim o włamanie do należącej do Instytutu Technologii w Massachusetts (MIT) - być może najbardziej prestiżowej politechniki na świecie - bazy danych JSTOR i nielegalne pobranie ponad 4 mln artykułów naukowych (do których dostęp jest płatny). Swartz włamał się do serwerowni MIT i zainstalował laptopa z odpowiednim programem przesyłającym dane na określony adres e-mail. Według aktu oskarżenia Swartzowi zarzucało się zamiar opublikowania tych danych w sieciach P2P.
Swartz sam zgłosił się do dyspozycji władz, nie przyznając się do winy w żadnym z zarzucanych mu czynów i został zwolniony po wpłaceniu kaucji w wysokości 100 tys. dolarów. Niedługo potem, w obliczu braku jakichkolwiek strat finansowych (do upublicznienia artykułów nigdy nie doszło) JSTOR wydał oświadczenie, że nie będzie ścigać Swartza w postępowaniu cywilnym. (Wkrótce potem ogłosił też, że udostępni część spośród tych 4 milionów artykułów za darmo). MIT podobnego kroku jednak nie podjął, co dało prokuratorom (byli nimi Stephen P. Heymann i Scott L. Garland) wygodny pretekst do postawienia zarzutuów kryminalnych za przestępstwa informatyczne. (W Stanach prokurator może, ale nie musi zawiesić wniesienia zarzutów karnych w sytuacji, kiedy oskarżenie cywilnoprawne zostało przez powoda wycofane). Swartzowi groziło nawet 35 lat więzienia i kara do miliona dolarów.
Podstawą prawną oskarżenia była ustawa z roku 1986 (o ironio, roku, w którym Swartz przyszedł na świat!) o Przestępstwach Komputerowych, która zabrania osobom nieupoważnionym dostępu do sieci komputerowych. Wielu prawników uznało te przepisy są wyjątkowo kontrowersyjne, bo w ich myśl każdy, kto tworzy profil na facebooku pod pseudonimem "włamuje się" - w myśl ustawy - do sieci komputerowej. Sprawa Aronaa Swartza tych kontrowersji już nie rozstrzygnie. Bostońscy prokuratorzy umorzyli śledztwo w dzień po jego śmierci.
Postępowanie Swartza w sprawie włamania się do sieci MIT budzi wiele zastrzeżeń. Ten genialny chłopak był idealistą i walczył o słuszną, ważną (być może jedną z ważniejszych dla mojego pokolenia) sprawę - o dostęp do wiedzy, o wolność osobistą i obywatelską także w przestrzeni wirtualnej. Więcej zastrzeźeń musi jednak budzić prawo i działanie prokuratury, które zapędziły go - nawet jeżeli nie same - w ciemny kąt jego brooklyńskiego mieszkania. Prokuratura zarzucała mu, że ukradł własność wartą "miliony dolarów" sugerując tym samym, że robił to dla swojej własnej korzyści. Czy Swartz kradł artykuły naukowe dla własnej korzyści materialnej? Można tu tylko powtórzyć za Lawrencem Lessigiem, profesorem prawa na Uniwersytecie Harvarda, prywatnie przyjacielem Aarona i jednym z największych orędoników "wolnej kultury", że każdy, kto tak uważa, jest albo kłamcą albo idiotą. Jak pisze Lessig, Swartz w zasadzie nigdy nie zrobił nieczego dla pieniędzy. Były one mu potrzebne dopiero w ostatnich tygodniach jego życia, kiedy - po 18 miesiącach negocjacji z prokuraturą - na horyzoncie pojawiło się widmo procesu. Procesu, na który pieniędzy już nie miał ani on, ani jego rodzina.
Śmierć Swartza nadaje ludzki wymiar debatom, które w innym przypadku sprowadzają się do niewielemówiących skrótów, takich jak ACTA. Ale, i co być może ważniejsze, podobnie jak przypadki doktora G. i Barbary Blidy, zwraca on uwagę na nieludzki wymiar działalności policyjnego aparatu państwa. Aparatu państwa, który nie zna umiaru. Działania apartu państwa, o którym mówi się IV RP nie były porównywalne z tymi, którymi posługiwano się w czasach stalinowskich. Były jednak podobne tym, którymi posłużyła się w spawie Swartza prokuratura w Bostonie. I w podobny sposób doczekują się dziś zasłużonego potępienia.
Czy doktor G. brał łapówki? Brał. Czy robiła to Barbara Blida? Wiele wskazuje na to, że tak. Czy należało ich za to ścigać. Oczywiście! Zapamiętajmy sobie jednak dobrze słowa Lessiga o przypadku Aarona Swartza: "Był wybitny i zabawny. Dzieciak-geniusz. Dzisiaj już go nie ma. Pchnięty za krawędź przez to, co każde przyzwoite społeczeństwo nazwałoby zwyczajnym prześladowaniem. Rozumiem, że są rzeczy, których robić się nie powinno, które nawet jeżeli nie są zabronione prawem, to moralnością . Ale rozumiem też czym jest proporcjonalność. A jeżeli ktoś nie rozumie obu rzeczy na raz to nie zasługuje na to, żeby mieć za sobą władzę, jaką daje działania z upoważnienia państwa." Amen.