
Przeczytałam wywiad z Tomaszem Pankiem, współtwórcą „Diagnozy społecznej”, którą firmuje Janusz Czapiński. Tytuł brzmi pesymistycznie: „Biedy nie chce ubywać”. Uczony nie zajmuje się sześciolatkami, a mimo to jego wypowiedzi potwierdzają to co pisałam o sześciolatkach. Nie pisałam przecież, że przestronne szkoły z kompetentnymi nauczycielami czekają na maluchy, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, u nas nigdy tak nie jest. Zresztą każda reforma szkolnictwa jest wstrząsem w każdym kraju.
REKLAMA
Tomasz Panek mówi o dziedziczeniu biedy. O tym, że w naszym wolnym, wolnorynkowym kraju, w którym wszyscy powinni mieć równe szanse i równy start, w niektórych rejonach biedę dziedziczy się jak w czasach chłopów pańszczyźnianych. O tym myślę pisząc o wyrwaniu sześciolatków ze szponów biedy. Te dzieciaki nie powinny czekać rok dłużej, żeby ktoś się nimi zajął. Im wcześniej tym lepiej.
Na tych biednych terenach nie ma przedszkoli, jeśli są to kosztują, a tam na dzieci się nie wydaje. Szkoła natomiast jest obowiązkowa. Byłoby dobrze objąć dzieci opieką szkolną w miastach i miasteczkach, tam gdzie jest duże bezrobocie, a głównie na terenach upadłych PGR-ów, gdzie – jak mówi profesor – „UBÓSTWO DZIEDZICZONE Z POKOLENIA NA POKOLENIE, STAJE SIĘ STYLEM ŻYCIA. JEDYNĄ SZANSĄ JEST ZDOBYCIE WYKSZTAŁCENIA A NASTĘPNIE WYPROWADZENIE SIĘ Z TAKICH MIEJSC”.
Nie wiem, czy można jeszcze gdzieś obejrzeć niesamowity dokument „ARIZONA”. Nie pamiętam nazwiska kobiety, która go nakręciła. Może wisi gdzieś w sieci? Widziałam go kiedyś i wrył mi się w pamięć. Sądzę, że tamte dzieci skazane na biedę powtarzają los rodziców.
Miejsce akcji: Teren post pegeerowski. Czas akcji: dzień otrzymywania zasiłku. Bohaterowie: Mieszkańcy tej wsi i ich dzieci. Na co wszyscy na czekają? Otóż czekają na wypłatę zasiłku i dostawę wina o dźwięcznej nazwie Arizona. Kupują skrzynki wina i zaczyna się wielkie pijaństwo. Jak w jakimś plemieniu. Piją wszyscy dorośli i mniej dorośli. W naszym osiedlowym sklepiku takie wino nazywa się pershing. Przez „sz”.
Na tamtych terenach były próby zagospodarowania, dawano pracę przy przetwórstwie, ale styl życia z zasiłku posunął się tak daleko, że mało kto chciał pracować. Nie powiodła się próba z królikami, które rozdawano, po to by je hodować. Mieszkańcy króliki zjedli i na tym się skończyło. Degeneracja posuwała się coraz dalej. Kobiety utrzymywały rodzinę, pracując na polu. Mężczyźni od czasu do czasu złapali coś na czarno, na zasiłek zawsze można było liczyć. W naszym kraju ok 30% ludzi zarejestrowanych jako bezrobotni nie szuka pracy, zawsze znajdą coś „na czarno”. Dlatego też perspektywy ich dzieci są czarne.
W Człuchowie, czy w okolicy para nauczycieli, żona i mąż, wpadli na pomysł by naprawdę „ratować maluchy” i trochę starsze też. To było wiele lat temu. Zorganizowano akcję, w której brałam udział, bo wydawała się sensowna. Płaciło się miesięcznie pewną sumę na wyznaczone dziecko. Miało imię i nazwisko. Rodzice nie dawali na nie ani grosza. Nie mieli, nie chcieli. Może pili, może przejadali. Pieniędzy rodzicielom nie dawano. Nauczyciele kupowali dziecku buty, albo książki, a później, bilet miesięczny, bo często nauka kończyła się z powodu braku grosza na dojazd! Gdy któreś z dzieci kończyło szkołę, wyjeżdżało i radziło sobie samo, wtedy dostawało się następne. Wysyłano także dzieci do internatu, z dala od nędzy. Nie wiem jak to się stało, że ta społeczna inicjatywa poległa, wysłałam jak zwykle parę groszy, niestety wróciły. Pewnie sensowni nauczyciele przeszli na emeryturę, a innym się nie chciało. Dziedziczenie ubóstwa pewnie wróciło i wszystko zostało po staremu.
