FOT. PIOTR SKORNICKI / AGENCJA GAZETA

Wyłączyłam się na jakiś czas z blogosfery, przestałam nawet myśleć o czarnych chmurach wiszących nad Ukrainą, choć wiem, że deszcz który z nich spadnie grozi także nam. Gdy spotyka nas graniczne nieszczęście, dotyka bliska śmierć, nie myśli się o tym. Ukraina zdominowała media. Nawet błędy lekarskie dotykające pojedyncze osoby, zeszły na dalszy plan. Mojego brata nie dało się uratować, choć może gdyby…liczy się dobra diagnoza i leczenie. Było poprawne. Wydawało się, że zdrowieje, ale niestety.

REKLAMA
Dwa tygodnie wcześniej byłam w programie Elżbiety Jaworowicz „Sprawa dla reportera”, poświęconym błędom lekarskim. W przypadku mojego brata zaniedbań było niewiele. W porównaniu z bohaterką programu, tyle co nic. Kobieta, z małego miasteczka, prócz tego, że przez zaniedbania lekarzy straciła zdrowie, została strasznie oszpecona.
Przyszła do doktora z małą brodawką na nosie. Stwierdzono, że to zabieg kosmetyczny. Laryngolog usunął. Gdy pojawiała się, bo nos się paskudził, piekielnie bolało, lekarz zapytał: Co pani taka wrażliwa? To nie może boleć! Nikt nie wziął wycinka i nie wysłał do badań. Streszczając: ta mała rzecz okazała się nowotworem.
Przeczytałam dokładnie wszystkie materiały, historię choroby, orzeczenia biegłych, wyroki sądu. To kosmiczny koszmar! Powiedziałam w programie, że traktowano człowieka jak gorący ziemniak. Poszkodowana przyznała mi rację: Tak się czułam, powiedziała. Nikt nie poczuwa się do winy. Kobieta była salową, ale zdobyła kwalifikacje i zaczęła pracować jako opiekunka starych ludzi. Musiała zrezygnować z pracy, nie miała kasy na dojazdy do kolejnych lekarzy. Zapożyczyła się.
Wszędzie jeździła z córką, ma szczęście, że to dobra dziewczyna. Nowotwór w tym czasie tak się rozpanoszył, że gdy go usunięto, w twarzy została dziura długości 7 cm, i tak szeroka, że widać gardło. Zafundowano jej protezę, nie macie pojęcia jaką! Nos z okularami, coś w rodzaju maski na karnawał! Mówiła, że jak wiatr wieje to się przesuwa.
Ta pani nigdy nie ogląda się w lustrze, nie pokazuje wnukom. Nie ma żadnej opieki psychologicznej, a jest w ciężkiej depresji, na głodowej rencie. To mogło doprowadzić do samobójstwa! Nie miała pieniędzy na porządną protezę, a ci, którzy do tego doprowadzili są bezkarni, niewinni. W dokumentacji nie ma kwitów, że stawiała się z córką na kolejne konsultacje. Nikt jej nie dał dowodu, że była. Nikt tego nie odnotowywał. A może dokumenty zniszczono? Zdarzają się takie rzeczy cholernie często. Bo nikt nie idzie do pierdla za fałszowanie! Matka i córka mówią, że chodziły regularnie. Uważam, że nie ma powodu im nie wierzyć. To był przecież jej interes.
Na to profesor siedzący z nami w programie, mówi, że on nie zna faktów, a to tylko SŁOWO PRZECIWKO SŁOWU. To ją maksymalnie wkur…. mówię, że to nie słowo przeciwko słowu, tylko słowo przeciwko tej twarzy! Bo na własne oczy zobaczyłam czym jest korporacyjność. Prosiła o odszkodowanie, nie dostała, może teraz po tym programie się uda. Na szczęście znalazł się tam porządny chirurg onkolog, który jej pomoże. Także pani mecenas, która była po naszej, współodczuwającej stronie, widziała błędy i obiecała pomóc.
O karygodnych błędach lekarskich czytam też w GW. Nasz znajomy prof. Marek Kosewski, psycholog społeczny ma w tej chwili serce obumarłe w połowie. Na szczęście swoje i swej rodziny, profesor przeżył. Miewał problemy z sercem, ale był sprawny i fizycznie i psychicznie, prowadził zajęcia, pisał prace, grał w tenisa, jednym słowem OK.
Poprosił, żeby go zawieźć do Anina, gdzie się leczył. Zaczęły się schody! Wiecie kochani, że liczy się każda minuta? Wiemy, wiemy, odpowiecie. Czy lekarz powinien o tym wiedzieć? Głupie pytanie! Otóż doktor S. nie wiedział, albo olał sprawę. Zlecił badanie krwi, zamiast skontaktować się natychmiast z kardiologiem. Wynik był po 45 min. Jednak doktorek nie raczył go przeczytać. W GW wyszczególnionych jest siedem błędów. Nie będę przytaczać, tekst pewnie wisi w sieci. W każdym razie trwało to wszystko parę godzin.
Profesor ciągle słyszał słowo PROCEDURY. Nagle jakaś pacjentka w podobnej sytuacji, po prostu uciekła ze szpitala. Wtedy pojawił się doktor. Profesor się zorientował, że coś tu nie gra i obsobaczył doktora. Ok. 16.00 położono go wreszcie na kardiologii. Uważam, że stał się cud, że przeżył! Może doktor liczył, że wykorkuje i będzie spokój? Doktor S. tak cudownie go leczący „już tu nie pracuje”. Twierdzi, że profesor odmówił przeprowadzenia zabiegu. Kosewski mówi, że to nieprawda. SŁOWO PRZECIWKO SŁOWU.
Kosewski jest profesorem z Warszawy, będzie miał dobrych prawników, pewnie uda mu się wyrwać odszkodowanie. Kobieta bez nosa, z poranionym życiem miała znacznie trudniej, po programie, może też jej się uda. A inni? Pozostawieni samym sobie? Mówiliśmy o tym co trzeba zrobić, żeby wzruszyć bezduszną maszynerię administracyjną lekarsko – sądową. Żeby SŁOWO PRZECIWKO SŁOWU nie zawsze było racją biurokratycznej struktury.
Takie ustawienie sprawy przypomina mi milicjantów z PRL-u. Gdy skatowali demonstrującego studenta, występowali w grupie, widzieli, że to pobity bił, mimo, że chucherko, to on poturbował zwalistego milicjanta i jego kolegów. Albo spadł ze schodów. Jeśli SŁOWO PRZECIWKO SŁOWU, no to komu uwierzył peerelowski sędzia? Mamy niepodległość i chcemy, by nasze SŁOWO się liczyło.
PS Historia opisywanej kobiety trwa już dziesięć lat.