Tygodnik „W Sieci” nie może się ukazywać pod dotychczasową nazwą, bo sąd dokonał zabezpieczenia powództwa po skardze Gremi Media, właściciela portalu o bliźniaczej nazwie „W Sieci Opinii”. Trudno przewidzieć co zrobi wydawca tygodnika, zignoruje wyrok, wniesie zażalenie czy wystąpi z kontr-pozwem, jednak niezależnie od rozstrzygnięcia spór ten potwierdza starą prawdę, że własność bywa lepiej chroniona w prywatnych rękach niż państwowych.
Jezuita, teolog i publicysta, specjalizujący się w etyce rynku i demokracji
Grzegorz Hajdarowicz, właściciel Gremi Media, w wielu wywiadach wyrażał opinię, że Michał Karnowski i inni dziennikarze, którzy przeszli z jego firmy do dwutygodnika „W Sieci”, postępowali nieuczciwie, bo swoje nowe pismo przygotowali bez jego wiedzy w jego firmie w godzinach pracy, a sam tytuł skopiowali (podkradli?) z jego portalu internetowego. Sąd być może potwierdzi te zarzuty, a Hajdarowicz na pewno jest tym zainteresowany bardziej niż owi dziennikarze, bo po ich zwolnieniu lub dobrowolnym odejściu tytuły wydawane przez Gremi tracą nakład („Rzeczpospolita” 36% spadku od stycznia 2012, „Uważam Rze” 50%), zaś tytuły założone przez zwolnionych dziennikarzy („W Sieci”, „Do Rzeczy”) wyraźnie zyskują.
Zarzuty stawianie przez Hajdarowicza równie dobrze mogą się nie potwierdzić. Pismo o nazwie „W Sieci – Tygodnik Osobistych Opinii” to nie to samo co niszowy portal o nazwie „W Sieci Opinii”, a naruszanie dyscypliny pracy to wykroczenie, którego trzeba dowieść, czego Hajdarowicz nawet nie próbuje robić. Poza wszystkim ważny jest też kontekst sprawy. Sąd, ale i dziennikarze oraz właściciele mediów powinni go uwzględnić.
Rynek się zmienia, ale autor pozostaje autorem. Jeśli odniósł realny sukces, choćby niszowy, łatwo może go powtórzyć w innym miejscu i pod innym szyldem. Grzegorz Hajdarowicz chyba o tym zapomniał, gdy przejmując Presspublikę, zaczął ją przerabiać za na pół państwowego molocha w firmę obliczoną na zyski. Autorzy, którym łatwo przychodziło sympatyzować z rynkiem na państwowym (w części) garnuszku, nie mieli ochoty, żeby dawać z siebie więcej za wyraźnie mniej, przy czym nie chodzi tu tylko o honoraria, ale i o klimat polityczny w miejscu pracy. Twórcy „Uważam Rze”, marki stworzonej z niczego i szybko podniesionej do dużego nakładu, powinni byli mieć prawo robić co chcą jako autorzy, jeśli tylko byli sumiennymi pracownikami.
Po drugie, to, co prywatne, nie zawsze bywa lepiej zarządzane niż to, co państwowe (lub o mieszanej strukturze własności), ale na pewno bywa lepiej zadbane jako własność. Autorzy „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” mogli się swobodniej rozwijać, gdy ich macierzysta firma pozostawała w rękach mieszanych właścicieli, z których żaden nie był w stanie zmonopolizować managmentu, podporządkowując go tylko jednemu celowi, zyskom lub profitom politycznym, niż wtedy, gdy nowy właściciel otwarcie i chyba nieco krótkowzrocznie postawił wyłącznie na zyski, ponoć nie tylko rynkowe, jak twierdzą dziennikarze. Płynne przekształcenie firmy w takich warunkach było niemożliwe, a konflikty personalne pewne. Nowy zarząd Presspubliki postawił na swoim, zracjonalizował koszty i zadbał o własność (nawet w sądzie!), ale jednocześnie utracił wielu autorów, którzy gwarantowali nakład i czytelność marki.
Czy to oznacza, że właściciel, który dba o swoje, przegra zawsze z autorem, który dba o teksty? Niekoniecznie. Paweł Lisicki i bracia Karnowscy jako autorzy odnoszą teraz sukcesy na swoim. Błąd Hajdarowicza polega chyba na mało precyzyjnym rozpoznaniu własnych aktywów. „Rzeczpospolita” zawsze miała dobry newsroom, dział prawny i gospodarczy, ale dział opinii i dodatek literacki od dłuższego czasu ewoluowały w kierunku konserwatywnym, antyeuropejskim, wręcz zachowawczym, co należało skorygować, ale tylko na tyle, żeby ukrócić oczywiste absurdy, jak choćby anarchizm i skrajną podejrzliwość niektórych piór, ale nie tak, żeby kwestionować dorobek całego zespołu, bo jak świat światem prawo i gospodarka z niczym tak dobrze nie korespondują jak z konserwatywnymi poglądami czytelników, a zarazem niczym się tak nie brzydzą jak skrajnościami.