– To dzielnica biznesowa, mieszkańcy Manili żyją zupełnie inaczej – usłyszałem w Makati od swojego przewodnika Alvina. Obiecał, że zabierze mnie do domu swojego wuja, który wraz z rodziną mieszka w biednej wiosce oddalonej od centrum – Towerville San Jose del monte Bulacan. Tam ludzie nie mają prawie nic, ale przynajmniej mają gdzie mieszkać. Wielu mieszkańców Manili żyje w przerażających warunkach – na cmentarzach.
Ludzie przyjeżdżający na Filipiny dzielą się na dwie grupy. Część z nich szuka raju i rzeczywiście go znajduje. Raj to dla nich ocean, przepiękne plaże i urodziwe Filipinki. Ale wiele osób szuka też czegoś na kształt piekła, bo wieść o tutejszych slamsach obiegła świat już wiele razy. Turyści zdecydowanie bardziej ekscytują się tym, że tysiące mieszkańców Manili nie mają co jeść i swoje mieszkania urządzili na cmentarzach, choćby takich jak ten w Navotas, niż tradycyjną turystyką.
W slamsach każdego dnia toczą się walki. Ale nie tylko te między mordującymi się nożownikami z Filipin, ale również między brzuchatymi białymi, którzy konkurują między sobą o jak najbardziej poruszającą fotkę, która natychmiast po powrocie do hotelu ląduje na Facebooka.
"Zobaczcie! Byłem, dotykałem ryzykując zarażeniem, czułem ten odór, a nagie dzieci biegały dookoła, aby tylko mnie dotknąć. Moje życie wcale nie jest takie złe, mam lepiej i z czystym sumieniem kupionym za kilka peso jałmużny mogę wracać do paryskiego, berlińskiego i pewnie również warszawskiego korpo". To częsty scenariusz, który opisał w swojej świetnej książce "Eli, Eli" Wojciech Tochman. Miałem ją cały czas w plecaku, gdy odwiedzałem rodzinę Alvina.
Alvin mówił od początku, że wieś, do której jedziemy, jest biedna. Nie są to slumsy, raczej wioska jakich wiele. Jadąc w takie miejsce, trzeba zabrać ze sobą prezenty, o czym mój przewodnik nie omieszkał mi przypomnieć. Z prezentami, na które oczywiście nie stać licznych kuzynów Alvina, byliśmy gotowi na odwiedziny "biednej wioski". Po około godzinnej podróży autobusem za 45 peso za osobę (około 3 zł) dotarliśmy na miejsce. Aby dostać się do domu wuja Alvina, trzeba jeszcze przejechać bardzo popularną tu trajką.
Dom rodziny Alvina ma może z 10 - 12 metrów. Mieszka w nim siedem osób, z czego większość to dzieci. Dom to właściwie dwie izby. Pierwsza – przedsionek i kuchnia w jednym. Tu przygotowuje się posiłki i spędza czas w ciągu dnia. A to w zasadzie podstawowe zajęcie, bo poza samym "byciem" praktycznie nie ma tu co robić.
Druga izba to miejsce wypoczynku i garderoba w jednym. Domownicy śpią razem, na betonie wyłożonym matami. Jest tu właściwie tylko jeden mebel, przy czym nie wszyscy mają nawet swoją własną szufladę. Wszystko sprawia wrażenie, jakby właściciele szykowali się do wyjazdu.
Jednym z mieszkańców jest Antonio, którego zdjęcie w todze zajmuje ważne miejsce, tuż przy wejściu do domu. Jak dotąd, tylko on skończył szkołę.
Naukę zaczęła też młodsza siostra Antonia - Jamaica. Gdy zapytałem, dlaczego nie chodzi już do szkoły, Alvin zażartował, że dziewczyna adekwatnie do swojego imienia lubi reggae. Ale gdy zapytałem o to samo Jamaicę okazało się, że musiała przerwać naukę, bo zabrakło pieniędzy.
Edukacja na Filipinach jest droga, a jedyną pracującą osobą w tej rodzinie jest wujek Alvina. Zajmuje się stolarką i jak można stwierdzić po umięśnionej, choć przecież nie młodej już sylwetce, jego praca nie należy do lekkich.
Jamaica ma nadzieję, że uda się jej wrócić do szkoły, bo to właściwie jedyna szansa na przyzwoitą przyszłość. Nie wybiera się zaś na studia, bo tu rzadko kto myśli o wyższym wykształceniu. Jak mówią, dobra praca jest po szkole średniej i to o niej marzą mieszkańcy wioski. Ze średnim wykształceniem możesz zostać kelnerem, kasjerem, pracownikiem ochrony, a nawet taksówkarzem w Manili. To awans społeczny, na który rzadko kto może sobie pozwolić. Więcej szczęścia miał Antonio, bo ojciec zadecydował, że to on skończy szkołę.
Kuzyni Alvina zgodzili się pokazać mi wioskę. Widać tu głównie dzieci, bo dorośli w tym czasie są, jak wszędzie na świecie, w pracy. Życie toczy się tu powoli i spokojnie. Jest upalnie, więc dzieci kupują mrożoną wodę, którą w plastikowych woreczkach sprzedaje się w miejscowych sklepach. Nieco starsi grają w bardzo popularną tu koszykówkę, bilard albo chodzą pośpiewać w miejscu, gdzie wynajmuje się zestaw do karaoke.
Mimo że niemal na każdym kroku widać biedę, w jakiej mieszkają ci ludzie, wszyscy zdają się być uśmiechnięci. Akceptują swoją sytuację i żyją tak, jak umieją. Są przy tym niezwykle mili i otwarci na obcokrajowców. Niemal wszyscy pytają jak leci i czy podoba nam się na Filipinach.
Wizyta białego w Towerville San Jose del monte Bulacan była dla jego mieszkańców pewnym wydarzeniem, podobnie jak dla białego, który mógł podejrzeć ich codzienne życie. Biedne życie. Miałem wrażenie, że z tej wizyty cieszę się nie tylko ja, ale i ludzie, których fotografowałem, z którymi rozmawiałem i którzy uścisnęli mi dłoń.
Rozumiem Wojciecha Tochmana i narrację, którą przyjął przy opisywaniu życia w najbiedniejszym rejonie Filipin. Jego książka obnaża obłudę i gonienie za tanią sensacją, podnietą i ekscytacją w momencie, gdy w rzeczywistości stajemy się naocznymi świadkami ludzkich, choć jednocześnie niewyobrażalnie nieludzkich losów. Chcemy tam być, bo szukamy wrażeń, a miejsce i ludzie nam ich dostarczają.
Nasza obecność i fotografowanie nie są jednoznaczne i zależą przede wszystkim od intencji. Jeśli będziemy podchodzili do tego typu podróży z szacunkiem i będzie nami kierowała chęć dowiedzenia się czegoś o sobie i świecie, nie widzę powodów, aby z nich rezygnować. Jeśli zaś powodem miałaby być zwykła ciekawość i chęć zdobycia "mocnej fotki", to rzeczywiście pozostaje nam zawołać "Eli, Eli", jak to zrobił Wojciech Tochman.