Jeden ze sztandarowych projektów rządzącej partii jeszcze z czasu kampanii wyborczej – „500 plus” – wciąż czeka na realizację, ale już budzi duże emocje. Bo też jest to rozwiązanie na polskim gruncie absolutnie nowatorskie i odświeżające spory między zwolennikami gospodarczego, klasycznego liberalizmu oraz tymi, którzy opowiadają się za państwem opiekuńczym. O takim podziale w ostatnich latach zdążyliśmy już zapomnieć – bardzo dobrze, że dyskusja na ten temat ma teraz szansę powrócić do publicznej debaty. Niemniej, śledząc tendencje na świecie, koncepcja polskich władz wcale nie jest ani specjalnie rewolucyjna, ani nadspodziewanie radykalna.
Zwolennik klasycznego liberalizmu zawsze będzie przypominać o doktrynie państwa jako „nocnego stróża”. Zaznaczy też, że państwo co najwyżej może być tym, który daje wędkę, ale nie tym, który za obywatela łowi ryby i dostarcza mu je gotowe na talerz. Stwierdzi w końcu, że do wszelkich wydatków trzeba siadać z ołówkiem w ręku i nie wydawać więcej, niż się zarabia.
Sęk w tym, iż to, co było słuszne i oczywiste w czasach Adama Smitha nie musi być takie ponad dwa wieki później. Państwo – nad czym Smith by zapewne ubolewał – stało się potężną biurokratyczną maszynerią regulującą i nadzorującą różne dziedziny społecznej aktywności. Dzisiaj zasadnicze pytanie nie brzmi: czy wydawać nasze - podatników -pieniądze na aparat państwa (bo też nikt z nami o tym rozmawiać nie zamierza…), lecz – jak wydawać je mądrze. Paradoksalnie, może okazać się, że najbardziej racjonalnym rozwiązaniem, a także bliższym duchowi klasycznego liberalizmu, będzie wypłata określonej sumy uprawnionym obywatelom.
Przypomnę Państwu dyskusję nad kształtem polskiego systemu emerytalnego. W tle dyskusji o tym, czy wzmacniać ZUS kosztem OFE przewinęła się kwestia tzw. systemu nowozelandzkiego. W dużym uproszczeniu – każdy obywatel po osiągnięciu określonego wieku otrzymuje od państwa co miesiąc określoną kwotę. Niezależnie od tego, ile pracował, gdzie i czy w ogóle pracował. Żeby dostawać świadczenia ponad tę nie za dużą sumę, musi już sam się ubezpieczyć.
Tej koncepcji nikt nie potraktował poważnie. A szkoda. Bo żeby wypłacić taką samą kwotę określonej liczbie osób, nie jest potrzebny urząd zatrudniający tysiące osób i kosztujący krocie. Tymczasem koszty samej obsługi systemu ubezpieczeń społecznych stanowią wielki problem. Można by usiąść i wyliczyć – czy system nowozelandzki, chociaż na pierwszy rzut oka niezwykle socjalistyczny, nie byłby w gruncie rzeczy tańszy i bardziej efektywny?
Nowa Zelandia daleko, a znacznie bliżej Polski pojawiają się o wiele śmielsze pomysły. Fiński rząd na poważnie rozważa wprowadzenie gwarantowanego dochodu podstawowego. Czy się stoi, czy się leży, tysiąc euro się należy – trawestując znany dwuwiersz. Ci, którym nie marzy się aż tak (nad)opiekuńcze państwo mogą się pocieszyć, że w najbliższych latach Polsce nie grozi taki nadmiar środków, by podejmować podobne eksperymenty. Nie jest wykluczone, że Finlandia wprowadzi takie rozwiązanie w 2020 r. Jednym z argumentów jest to, że w ten sposób można zachęcić do pracy w ważnych społecznie, a gorzej opłacanych zawodach. O podobnym rozwiązaniu w referendum mają wypowiedzieć się Szwajcarzy.
Jak więc widać, nasze swojskie 500 złotych na dziecko nie jest niczym specjalnym. Diabeł, o czym jednak należy pamiętać, tkwi jednak w szczegółach. Ten program długofalowo ma szanse przynieść pozytywne skutki społeczne, jednak musi zostać precyzyjnie zaplanowany i zrealizowany. Wciąż wiele pytań pozostaje otwartych. Co zrobić, by ta kwota rzeczywiście została spożytkowana dla dobra dzieci? Czy koszty obsługi programu nie będą zbyt wysokie, a sam projekt nie zostanie zbytnio zbiurokratyzowany? Jak zminimalizować możliwości nadużyć? I, wreszcie, czy aby na pewno owe pięćset złotych winno przysługiwać wszystkim bez względu na wysokość dochodów?
Warto, by kwestie te doprecyzować jeszcze zanim projekt trafi do Sejmu. Jeśli ta rewolucja ma przynieść dobre owoce, nie może być podejmowana w rewolucyjnym trybie.