Kilka miesięcy temu opinię publiczną rozpalała sprawa premii dla ministrów, a teraz ofiarą przedwyborczych harców padł bank centralny. Pora bić na alarm, bowiem, przynajmniej w mojej opinii, rozpoczęto populistyczną licytację, na której państwo może tylko stracić. A winne są wszystkie strony politycznego sporu.
Nie będę oceniał kompetencji grillowanych przez media Pań dyrektor z NBP – nie mam w tym przedmiocie pełnej wiedzy, zatem w staromodny sposób uznaję, że nie powinienem udawać w tej materii eksperta. Wiem natomiast jedno: przekaz, że centralny bank czterdziestomilionowego państwa jest płacowym Eldorado, to totalne szkodnictwo.
Uważam to, co większość rozsądnych osób: że urzędnicy, odpowiedzialni nieraz za miliardy złotych, powinni godziwie zarabiać. Nie można liczyć, że do państwowych funkcji będą się garnęli kompetentni pasjonaci, którzy kilka tysięcy złotych w ministerstwie przełożą nad kilkanaście tysięcy w prywatnej instytucji. Im niższe płace w publicznych instytucjach, tym większe prawdopodobieństwo negatywnej selekcji w doborze kadr. Jest też inna możliwość – niskie pensje są rekompensowane radami nadzorczymi i innymi synekurami. To zaś patologiczna sytuacja: stanowimy złe prawo, a jednocześnie zgadzamy się, by je obchodzić.
Do tej pory instytucje takie, jak Najwyższa Izba Kontroli i Narodowy Bank Polski były wyłączone z politycznych walk o wysokość uposażeń. Zdawało się (a, jak widać, było to pochopne wrażenie), że zrozumiałym jest, że te instytucje muszą zatrudniać fachowców, którzy nie mogą zarabiać drastycznie mniej, niż w sektorze prywatnym. Ta zasada właśnie przestała obowiązywać.
Narodowy Bank Polski jest jedną z ważniejszych dla polskiej gospodarki instytucji. Żeby funkcjonować, musi dysponować specjalistami z sektora, który oferuje wysokie zarobki. Dlatego, w myśl ustawowych przepisów, pensje w NBP są powiązane z pensjami w sektorze bankowym, nie w urzędach. Także dzięki takiemu rozwiązaniu NBP może sobie pozwolić na zatrudnianie kompetentnych osób. Proszę zauważyć, że rotacja kadr w banku centralnym jest stosunkowo niewielka, a zmiana prezesa nie oznacza wyrzucenia wszystkich dyrektorów. Nie zmieniono tego również za obecnej prezesury.
Zapowiedź wprowadzenia w NBP swego rodzaju „kominówek” uważam za porażający populizm. Jeśli jakieś posunięcie ma uczynić z NBP, na podobieństwo wielu urzędów publicznych, instytucję, w której daje się pracę z klucza politycznego, to będzie to właśnie taka ustawa. Specjaliści, którym zaoferuje się niskie płace, odejdą do prywatnych instytucji finansowych, a po odpowiednio obniżone pensje zgłoszą się osoby o odpowiednio niskich kwalifikacjach. Zapewne nie zabraknie chętnych by dyrektorować za dziesięć tysięcy złotych – tylko co to będą za chętni? Chcemy mieć wybitnych specjalistów za niewielkie pieniądze. A to po prostu niemożliwe.
W tym populistycznym wyścigu resztki zdrowego rozsądku zachowują byli prezesi NBP. Profesor Belka i Balcerowicz, choć trudno ich posądzać o sympatię dla rządzącego obozu, podkreślają, że politycy nie powinni dłubać przy pensjach w centralnym banku. Wydaje się jednak, że ich apele to głos wołającego na puszczy. Cóż, posłowie, którym niedawno zmniejszono uposażenie, na pewno nie palą się do obrony wynagrodzeń urzędników Narodowego Banku Polskiego. I tak, w imię walki o wyborcze głosy i niskiej polityki, dokonuje się psucie państwa,