Od państwa wymagamy poważnego traktowania obywateli i tego, co nazwałbym uczciwością intelektualną. Mówiąc dosadnie, chodzi o to, by nie traktować nas, podatników, jak osoby o rażąco niskim ilorazie inteligencji. Ale ten sam apel trzeba skierować również do biznesu, co pokazują kontrowersje wokół dwóch przedsięwzięć związanych z alkoholem.
Rząd zaplanował podwyżkę akcyzy na wyroby tytoniowe i alkoholowe na poziomie 3,5%, by niespodziewanie podnieść ją do 10%. Nastąpiło to w trybie ekspresowym, bez żadnych konsultacji z przemysłem, a nawet bez zwołania Rady Ministrów. Fakt, branże obciążone podwyżką do ubogich nie należą, ale przy takim ruchu powinno się dokładnie przewidzieć konsekwencje. Choćby wzrost szarej strefy, która w przypadku tytoniu spadła wedle szacunków do najniższego poziomu od lat. W przypadku mocnych alkoholi szara strefa ma bardziej złowrogi wydźwięk, bowiem jej większość to nie wódka z przemytu ani bimber pędzony wedle starych receptur. To alkohol z odkażanego spirytusu technicznego, stanowiący zagrożenia dla zdrowia i życia konsumentów.
Skoro pomysł na zniesienie limitu 30-krotności składek na ZUS nie przeszedł, rząd na gwałt szuka środków gdzie indziej. Jego wilcze prawo. Ale niech politycy nie wmawiają nam, że nie chodzi o pieniądze, a o nasze dobro! Bowiem ze śmiertelną powagą szef Komisji Finansów Publicznych zapewniał, że celem podwyżki akcyzy jest to, by Polacy mniej pili i mniej palili. A to, że to budżetu ma wpłynąć skromne 1,7 mld zł to efekt uboczny. Teraz już wiem, czemu nasi decydenci bronią się rękami i nogami przed obniżką stawki VAT. Po prostu chodzi o to, by Polacy nie szastali pieniędzmi na dobra doczesne, a nie o żadne wpływy do budżetu. O pieniądzach dżentelmeni ponoć nie rozmawiają. Jak widać, politycy mają się za dżentelmenów wysokiej próby.
Ale skoro jesteśmy już i przy alkoholu, i przy obłudzie, to trzeba uczciwie przyznać, że nie jest to przywara właściwa jedynie niektórym politykom. Niektórym przedstawicielom biznesu też, niestety, nie bywa obca. Oto przez media przetacza się dyskusja o małpkach, czyli małych buteleczkach wódki. Kilka miesięcy temu na zlecenie browarników firma Synergion ogłosiła raport, z którego wynika, że codziennie w Polsce sprzedaje się do 3 milionów małpek, kupowanych głównie przed pracą i po pracy. Co prawda z bardziej wiarygodnego badania Nielsena wychodzi, że liczba ta jest dwukrotnie zawyżona, to jednak cały czas chodzi o liczbę ogromną.
Piwowarzy podtrzymują dyskusję o zakazie sprzedaży alkoholi w małych butelkach, a o szkodliwym zjawisku wypowiedział się ostatnio sam premier. Nie chcę wnikać w analizę tego, czy zakaz byłby skuteczny i czy faktycznie spadłaby sprzedaż mocnych trunków. Na pewno skutek takiego wybiórczego, dotyczącego jednego rodzaju alkoholu zakazu byłby jeden: straciliby producenci wódki, a sporo zyskali producenci piwa. Ci, którzy nie wyobrażają sobie rozpoczęcia dnia bez dawki alkoholu, nie rozpoczęliby terapii z powodu nowych regulacji. Zamiast setki czy dwusetki wódki wypiliby jedno albo dwa piwa, szczególnie, że na półkach sklepów pojawia się coraz więcej piw o dużej zawartości alkoholu, nawet 10-procentowych. I nie są to kosztowne piwa rzemieślnicze, lecz tanie trunki.
Mówiąc wprost: restrykcje, które dotkną tylko producentów jednego rodzaju alkoholu, nie przybliżą nas ani na milimetr do rozwiązania problemów związanych z alkoholizmem. Po prostu sprawią, że pieniądze popłyną do innej kieszeni. Dokładnie tak, jak gdyby w ramach walki ze smogiem zakazać używania piecyków węglowych, ale tylko jednego producenta. Inne – proszę bardzo, niech kopcą.
Rozumiem, że wódka chciałaby zarobić więcej od piwa, a piwo przejąć choćby część konsumentów wódki. Lecz, na Boga, niech uzasadnieniem dla zwykłego biznesowego manewru nie będzie nasze zdrowie. Bowiem skala tragedii związanych z nieodpowiedzialnym piciem jest zbyt wielka, by mogła służyć za parawan dla lobbingowych manewrów. I dla podwyżki podatków. Jeśli ktoś się nie wstydzi swoich zamierzeń, to niech nazywa rzeczy po imieniu!