Jednym z niewielu plusów pandemii jest to, że wielu komentatorów i publicystów miało czas, by przysiąść w domowym zaciszu i skończyć książki, które dawno zaczęli, a które dotąd leżały odłogiem. Owocem takich koronawirusowych tygodni jest między innymi „Cham niezbuntowany” Rafała Ziemkiewicza, prezentowany u moich przyjaciół w Galerii Delfiny.
Nie jestem zwolennikiem poglądów wyraziście wygłaszanych przez Rafała, jak dla mnie zbyt kontrowersyjnych, z którymi zgodzić się nie sposób, niemniej niektóre jego spostrzeżenia wydają się ciekawe. Esencją książki jest spojrzenie na korzenie Polaków i na to, dlaczego przez długie lata (i trochę również teraz) nie potrafiliśmy się cenić.
Fatalną tendencją w naszym życiu publicznym jest zero-jedynkowość. Albo uważamy się za wyjątkowe społeczeństwo, a każdy głos krytyki za złośliwy afront, albo popadamy w kompleksy. Spójrzmy na ocenę trzydziestu lat wolnej Polski. Jest ona dzisiaj, niestety, silnie warunkowana politycznie, ale z reguły sprowadza się do dwóch stanowisk. Trzecia Rzeczpospolita to same osiągnięcia, model do naśladowania, a jeśli ktoś ma zastrzeżenia, to znaczy, że tęskni za PRL-em. Na drugim biegunie znajdują się malkontenci, wedle których Okrągły Stół był haniebnym spiskiem, Balcerowicz zrujnował kraj, a potem było tylko gorzej. Nawet jak coś tam się udało, to przecież mogło być sto razy lepiej. A przecież nie trzeba być ekspertem, nie trzeba mieć profesorskiego tytułu, by stwierdzić najoczywistszą w świecie rzecz: faktem jest, że w ciągu trzech dekad wykonaliśmy jako Polacy ogromnie pozytywną robotę, że mamy wiele sukcesów i że popełniono sporo błędów. Jasne, w pewnych obszarach mogliśmy może zbudować więcej i szybciej, lecz z wielu możemy być dumni bez zastrzeżeń. Na takie niuanse jest jednak coraz mniej miejsca w obecnej rzeczywistości.
Ciekawie Rafał pisze o Polakach, którzy w swej większości są społeczeństwem pochodzenia chłopskiego, a jednocześnie te korzenie uważają za coś nieledwie wstydliwego. Nieprzypadkowo jednym z najbardziej obelżywych określeń pozostaje słowo „cham”, dawniej używane jako pogardliwe określenie chłopa (potomka syna Noego, Chama). Proszę znaleźć jego odpowiednik dotyczący osoby z „wyższych sfer”. Nie ma. Zapatrzenie w kulturę szlachecką jako wzór było na tyle silne, że nawet PRL poniósł spektakularną klęskę. Kiedy na ekrany trafił „Potop” okazało się, że młodzi ludzie, których edukowano w kulcie dla chłopskich partyzantów, którym w szkołach mówiono o wyzysku i pańszczyźnie, utożsamiają się ze szlacheckim watażką Kmicicem znacznie bardziej, niż z lansowanymi przez propagandę bohaterami.
A przecież w Europie jest wiele krajów, w których chłopskie tradycje są pielęgnowane i są nośnikiem tradycji oraz historycznej pamięci. Świetnym przykładem jest Szwajcaria, ale także Bawaria, Austria czy sąsiednie Czechy. W Polsce zaś od lat mamy do czynienia ze zjawiskiem ucieczki do miast nie tylko w sensie zawodowym, ale i mentalnym. Nowy warszawiak czy poznaniak chce być już tylko i wyłącznie warszawiakiem lub poznaniakiem, a swoje wiejskie korzenie wstydliwie ukryć.
Wyobraźmy sobie polską gospodarkę bez wsi. Nie mówię nawet o rolnictwie jako niezmiernie istotnej jej gałęzi, ale o wielu znanych polskich markach. Rodziły się na wsi lub w małych miejscowościach. Rosły, często zyskiwały międzynarodową sławę, lecz korzeniami tkwią tam, skąd pochodzą. Wiele wśród nich jest firm rodzinnych. Wiele z nich zostało Laureatami Konkursu „Teraz Polska”. I ludzie, którzy taki sukces stworzyli, dumni są ze swojej tradycji i swoich korzeni. Jak widać ten, kto ma się czym chwalić, nie ma powodu do kompleksów.
Ani polska historia, ani tradycja, ani nasze społeczeństwo nie jest czarno-białe. Ceńmy tę różnorodność i korzystajmy z niej do promowania Marki Polska. I tu właśnie zgadzam się z Rafałem: czegóż, u diabła, się wstydzimy?