O minionej kampanii wyborczej, czyli okresie, kiedy politycy są mili, hojni w obietnicach i powściągliwi w restrykcjach, wszyscy już zapomnieli. I oto niczym rózgi z worka świętego Mikołaja zaczynają wysypywać się spoczywające w ostatnich miesiącach w ministerialnych szufladach projekty ustaw. Sejm je przegłosowuje a Prezydent je podpisuje w tym kontrowersyjną ustawę cukrową. Wszystkie te sprawy łączy jedno: protest przedsiębiorców, niestety, słabo słuchany tam, na górze.
Przypomnę, że ustawa nakładająca na wybrane napoje podatek od zawartości substancji słodzących, pojawiła się jako projekt w grudniu. Konsultacje społeczne w jej sprawie dowcipnie wyznaczono na okres między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Cóż, może urzędnicy doszli do wniosku, że właśnie wówczas społeczeństwo ma najwięcej wolnego czasu. Podatkiem – wedle projektodawców prozdrowotnym – obłożono wybrane napoje, ale trudno doszukać się tam logicznego klucza, skoro nie objął on m.in. piw smakowych czy słodzonych jogurtów, prawdziwych „bomb kalorycznych”.
Prace nad ustawą wstrzymała pandemia, ale tylko chwilowo. W sierpniu budzący protesty przedsiębiorców i ekspertów (m.in. Fundacji Republikańskiej, WEI czy Instytutu Staszica) został przyjęty przez Sejm. Tryb jego uchwalenia był arcyciekawy. Mianowicie najpierw w jednej z licznych nowelizacji tzw. ustawy covidowej zapisano, że podatek ma wejść w życie nie 1 lipca, a 1 stycznia 2021 r. Z tym, że wówczas jeszcze ustawa podatkowa… nie była uchwalona. Trochę jak najpierw spisywać intercyzę, a potem brać ślub. A sama ustawa cukrowa, w przyjętym brzmieniu, wprowadziła podatek z mocą wsteczną – od 1 lipca, chociaż jeszcze formalnie nie weszła w życie. Tak, oczywiście, zanim ją uchwalono, znowelizowano ją inną ustawą. Czego Państwo nie rozumieją?
Przedsiębiorcy też zdają się nie rozumieć, bo zaapelowali o skierowanie regulacji do Trybunału Konstytucyjnego, który miałby orzec w kwestii licznych wątpliwości.
Z kolei w ostatnich dniach media doniosły, że w resorcie sprawiedliwości przyspieszyły prace nad dwoma projektami. Pierwszy przewiduje odpowiedzialność dużych (zatrudniających powyżej 250 osób) firm za przestępstwa popełniane przez ich pracowników. Takim podmiotom groziłoby, bagatela, nawet 50 mln zł kary. Na pozór tej propozycji nie można odmówić logiki: jeśli zatrudniam pracownika, to biorę za niego odpowiedzialność. Nie mogę powiedzieć: kliencie drogi, procesuj się w moim pracownikiem, a właściwie byłym pracownikiem, bowiem już go zwolniłem.
Diabeł tkwi w szczegółach. Po pierwsze, to firma będzie musiała dowieść, że nadzorowała pracownika przy zachowaniu należytej staranności. Czyli, mówiąc krótko, to oskarżony będzie musiał dowodzić niewinności. Po drugie, nałożona kara nie trafiłaby do poszkodowanego. On może wytoczyć powództwo cywilne. Pieniądze zasilą Skarb Państwa. Jaka korzyść dla poszkodowanych? Żadna. Jakie ryzyko dla przedsiębiorców? Ogromne.
Inny kontrowersyjny projekt tego samego ministerstwa ma umożliwić konfiskatę rozszerzoną jeszcze przed skazującym właściciela mienia wyrokiem. Ministerstwo Sprawiedliwości wyjaśnia, że chodzi o to, by przestępca nie wykorzystał przewlekłego czasu postępowania do ukrycia majątku. Idea słuszna, ale co, jeśli wyrok, owszem, zapadnie, lecz uniewinniający?
Bardzo często na szali sprawiedliwości ważą się interes publiczny i prawa obywatelskie, w tym przedsiębiorców. Czasem zamiast interesu publicznego na szalce spoczywają wpływy budżetowe. Niemniej niepokoi sytuacja, gdy prawie z automatu wolności i prawa podatników, przedsiębiorców okazują się … powiedzmy, niedoważone. I jak się to ma do narracji o wsparciu dla biznesu w czasie koronawirusowego kryzysu?