Nasze prawo ma korzenie sięgające prawa rzymskiego, ale tworzący prawo zdają się nie pamiętać o fundamentalnych tego prawa zasadach. Jedna z nich głosi: „nie działa podstępnie ten, kto korzysta ze swego prawa”. Dlaczego więc wymagać, by obywatele, zanim skorzystają z przysługujących im praw, oceniali, czy ustawodawca nie popełnił aby błędu? Świetną ilustracją takich tendencji jest aktualny spór wokół antycovidowej inwestycji przy granicy Warszawy.
Kiedy wiele lat temu wprowadzano tzw. podatek Belki, który obciążył banki (a w rezultacie, nietrudno się domyślić, klientów), bankowi juryści wymyślili od razu furtki, które pozwalały od tego podatku uciec. Premier Belka stwierdził wówczas, że banki zachowują się „niepatriotycznie”. Korzystały z furtki, której nie domknął parlament? Korzystały. Łamały prawo? Nie. Można zastanowić się, czy bardziej „niepatriotyczni” byli urzędnicy, przygotowujący niedokładną regulację, czy banki, które działały zgodnie z prawem.
Wróćmy do naszych czasów. Kolejne odsłony „tarczy antycovidowej”, przygotowywane – co akurat nie może być zarzutem, zważywszy na okoliczności – w ogromnym pośpiechu, wywróciły do góry nogami mnóstwo regulacji. Liczne zapisy pod lupę wzięli prawnicy, wnikliwie je analizując. A z tej analizy skwapliwie korzystają również przedsiębiorcy.
Jedna z tychże regulacji pozwala realizować inwestycje, mające na celu zwalczanie i ograniczanie skutków pandemii oraz spowodowanego przez nią kryzysu w specjalnym, maksymalnie odformalizowanym trybie. Wystarczy zgłoszenie do starostwa i można n.p. zaczynać budowę. Gdy korzystają z tego niektóre samorządy i jednostki publiczne – nie wywołuje to sensacji. Natomiast na czołówki mediów trafiła inwestycja, którą jeden z warszawskich deweloperów postanowił zrealizować na swoim gruncie w podwarszawskiej gminie Babice Stare. Wysłał do starostwa pismo informujące, że zgodnie z ustawą zamierza wybudować piętnaście domów, które najpierw będą wynajmowane na kwarantannę, a później, po preferencyjnych stawkach, osobom poszkodowanym przez kryzys.
Zapis ustawy jest jasny, nawet bardzo jasny i deweloperowi nie można zarzucić, że mylnie go odczytał. Natomiast reakcja urzędników była do przewidzenia. Zaczęło się więc przerzucanie gorącego kartofla: starostwo do Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego, zaś gmina do prokuratury. Wszyscy zdają sobie sprawę, że przepis, mający z założenia być sitkiem, przypomina sieć rybacką, przez którą może przelecieć nawet gruba ryba. Lepiej więc asekurować się, wciągając do sprawy kolejne urzędy i śląc kolejne pisma.
Samorządowcy, aktywiści, niektórzy politycy nie szczędzili głosów oburzenia, że deweloper cynicznie wykorzystuje złą regulację. Każdy ma prawo oceniać postępowanie dewelopera, jednak przerzucanie na przedsiębiorcę winy za koślawe prawo nie ma nic wspólnego ani z demokracją, ani z wolnym rynkiem. Można zapytać: dlaczego powstał przepis tak bardzo ogólny? Dlaczego nie ma żadnych dodatkowych regulacji, pozwalających weryfikować intencje zgłaszającego inwestycję? Dlaczego w końcu nie wiadomo, co począć z inwestorem, który zbuduje, co miał zbudować, a potem powie, że problem pandemii ustąpił i swoje „koronadomy” sprzeda na wolnym rynku, bynajmniej nie za preferencyjne stawki?
Podejrzewam, że podobnych regulacji w specustawach dałoby się znaleźć jeszcze wiele. Rozwiązaniem jest szybko je zmienić, co będzie jednak przypominało podstawianie wiader pod mocno dziurawy dach. Można też, przy okazji, zastanowić się, dlaczego przedsiębiorcy skwapliwie z takich okazji korzystają. Gdyby inwestorzy nie byli przytłoczeni masą biurokratycznych regulacji, czyniących z urzędników panów i władców, nie musieliby się przeciskać przez rozmaite legislacyjne furtki. Poprawmy w końcu to, co złe i niepotrzebne, zamiast narzekać na „niepatriotyczny” biznes.