Rację mają ci, którzy radzą wierzyć tylko w informacje zdementowane. Jeszcze niedawno urzędnicy z ulicy Świętokrzyskiej zapewniali, że rząd nie pracuje nad podatkiem katastralnym i w ogóle podatkami, które mają obciążyć właścicieli nieruchomości. Kilka miesięcy później wiadomo, że podatki będą, a nie wiadomo tylko, czy obciążą drugie czy też trzecie mieszkanie. Oficjalnym powodem jest fakt, że fundusze inwestują w nowobudowane lokale, kupując je i trzymając puste, by sprzedać z zyskiem, gdy tylko ceny pójdą w górę. Konia z rzędem temu, kto potrafi wyjaśnić, co ma piernik do wiatraka, czyli np. osoba, która uciułane pieniądze zainwestowała w kawalerkę na wynajem bądź odziedziczyła mieszkanie po babci, z rekinami spekulacji. Oni zapewne spadną na cztery łapy, mają prawników i doradców podatkowych. „Kamienicznik”, który kupił kawalerkę, takich możliwości nie ma.
Podatek katastralny nie jest rozwiązaniem nieznanym w Europie. Na pewno warto dyskutować, czy taki model w Polsce jest potrzebny i sprawiedliwy. Niemniej żadna taka dyskusja się nie toczy i nic nie wskazuje, że będzie się toczyć.
Politycy nie lubią dyskutować o rozwiązaniach kontrowersyjnych, wolą więc dodatkowe obciążenia dla obywateli przedstawiać jako gwiazdkowe prezenty. Tak zwana opłata cukrowa, czyli po prostu podatek od napojów i alkoholi, została zaprezentowana jako element walki o zdrowie Polaków. Faktycznie, jeśli ktoś ma chudszy portfel, to mniej myśli o ekstrawagancjach w rodzaju kupna gazowanego napoju. Planowane w „Polskim Ładzie” znaczące podniesienie składki zdrowotnej dla lepiej zarabiających też nie jest oczywiście próbą łatania budżetu, ale dobrodziejstwem dla tych, którzy będą mogli korzystać z coraz lepszej opieki zdrowotnej. Przypomnę, że ci „lepiej zarabiający” vel „klasa wyższa” to osoby, w których rodzinach dochód na głowę przekracza 5000 zł, a więc kwotę, która w Niemczech stanowi mniej więcej połowę przeciętnego wynagrodzenia śmieciarza. Przy porównywalnych cenach większości podstawowych artykułów.
Pisałem, że dzielenie Polaków według wydumanych kryteriów na rzekomą klasę wyższą (która często trudzi się, by starczyło jej do pierwszego, bo przecież kredyty, dzieci itp. itd.) i resztę, na którą owa klasa wyższa ma się składać, jest bardzo niebezpieczne. I tak dzieli nas coraz więcej: polityka, sprawy światopoglądowe, a teraz jeszcze mamy wskrzeszać klasowy antagonizm? Niestety, ten sam groźny ton pobrzmiewa w zapowiedziach opodatkowania właścicieli więcej, niż jednego mieszkania. A stawianie znaku równości między faktycznymi spekulantami i klasą średnią jest już ordynarnym zafałszowywaniem rzeczywistości.
Polacy, jeśli mają za co, kupują mieszkania. Nie po to, by nimi obracać, windować ceny, robić miliony, ale z prostego powodu: trzymanie pieniędzy w banku powoduje straty, nie każdy umie i chce inwestować w papiery wartościowe, więc jedynym rozwiązaniem dla tych, którzy nie chcą patrzeć, jak ich oszczędności pożera inflacja, jest kupno mieszkania. I nie po to przecież Polacy te mieszkania kupują, by trzymać je zamknięte na cztery spusty – co ma być kolejnym pretekstem do nowego podatku. Odwrotnie, wynajmują je, by zasilić skromne budżety klasy średniej. Wiele z tych mieszkań przekażą w przyszłości swoim dzieciom. W ten sposób w bólach rodzi się u nas to, co w państwach Zachodu jest normą: materialne zaplecze, dzięki któremu klasa średnia może się rozwijać, z korzyścią dla gospodarki.
Podatek od drugiego, a nawet trzeciego mieszkania wielu rodzinom skutecznie uniemożliwi stworzenie takiego zaplecza. Dzisiaj podatek od wynajmu to ponad 8 proc. – i jest to poziom rozsądny. Pamiętajmy, że wynajmujący nie chowa całej kwoty do kieszeni. Remonty, naprawy, utrzymanie lokalu pochłaniają część tego zarobku.
Celem zmian w podatkach ma być obniżenie ceny rynkowej mieszkań i stawek za wynajem, które w Polsce są – w stosunku do zarobków – jedne z najwyższych w UE. Efekt może być jednak dokładnie odwrotny. Wynajmujący przerzucą przynajmniej część podatku na najemcę, czyli stawki poszybują w górę. A jeśli nawet tak by się nie stało, to na wynajmie zarobią ci, którzy faktycznie mają kilka lub kilkanaście mieszkań. Tak, jak przy niskiej marży o zyskach decyduje skala sprzedaży, tak i tu, skoro dochody z wynajmu spadną, będzie się on opłacał jedynie wielkim inwestorom.
Przede wszystkim jednak nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością teza, że takie a nie inne ceny mieszkań to głównie wina spekulantów. Owszem, na pewno ruchy funduszy mają na to wpływ, ale nie jest to powód główny. Ceny materiałów budowlanych idą w górę, drożeją działki, w dużych miastach jest coraz mniej gruntów, na których można budować. Nawet powrót do rozwiązań z PRL, czyli zakaz posiadania więcej, niż jednego mieszkania, niewiele by tu zmienił. Trudno wymagać od deweloperów, aby działali non profit.
Zazdrość jest rzeczą ludzką. Ci, których nie stać na własne M, z zazdrością patrzą na tych, którzy nie dość, że mają własny dach nad głową, to jeszcze kupili albo odziedziczyli drugie mieszkanie. Władza nie powinna jednak tej zazdrości podsycać i wskazywać niedwuznacznie, że to przez nich milionów ludzi nie stać na kupno własnościowego mieszkania na ich potrzeby. Żaden problem nie zostanie przez to rozwiązany, a zostaną stworzone następne.