NBA jest "BIG" głoszą reklamy najlepszej koszykarskiej ligi świata. Pierwszy mecz finału pokazał, że nie ma w tym ani trochę przesady. San Antonio Spurs pokonali na Florydzie Miami Heat. O wyniku decydowało 0,1 sekundy. Wielki był Tony Parker.
Prawie 48 minut wyrównanej, zaciętej walki a o wyniku decyduje ułamek sekundy. Tony Parker oderwał palce od piłki gdy na zegarze odmierzającym czas na rozegranie akcji 0,1 zamieniało się na 0,0. Trafił. Spurs objęli prowadzenie 92:88 i mistrzom NBA zostawili 5 sekund. Wynik się już nie zmienił. W serii finałowej do czterech zwycięstw zespół z Teksasu prowadzi 1:0. Kto jeszcze nie widział jak TP załatwił Miami to warto:)
"To było szalone zagranie. Ale ja nigdy nie panikuję. Starałem się chronić piłkę.Straciłem równowagę, ale wciąż starałem się nie stracić piłki. Miałem chwilkę żeby zerknąć na zegar. Pokazywał 1,7 sekundy do końca akcji. To było tyle czasu aby oddać rzut. Ale oczywiście miałem przy nim szczęście." - tłumaczył na konferencji prasowej Parker. I dodał: "To na pewno rzut który mogę umieścić w moim Top3. Może to mój numer 1, bo przecież to zagranie w meczu finałowym. Ale na razie wygraliśmy tylko jedno spotkanie, więc spokojnie. Jeśli zdobędziemy mistrzostwo to będzie moje najlepsze zagranie w karierze. Odpowiem na to pytanie za dwa tygodnie."
Uwielbiam Tonego Parkera i uwielbiam grę San Antonio Spurs. Bo to najładniesza koszykówka na świecie. Grę San Antonio powinni pokazywać jako reklamę NBA. Jest BIG! A jeszcze dekadę temu mówiono o tej drużynie że jest nudna, że ile razy można patrzeć na ten sam rzut o tablicę wykonywany przez poruszającego się jak robot Tima Duncana? Dziś Spurs grają widowiskowy i bardzo zespołowy basket. I jest to zasługa trenera Grega Popovicha oraz Tonego Parkera. Ekipa z Teksasu to już nie jest drużyna Duncana, to jest drużyna Parkera. Wiem, że Amerykanie tego nigdy nie docenią i że dla nich zawsze lepszym rozgrywającym będzie Chris Paul, ale ja nie mam wątpliwości - TP9 to najlepszy rozgrywający w tej lidze. I ma wokół siebie wspaniały zespół: "robota" Duncana, nieprzewidywalnego Manu Ginobillego i tych wszystkich Leonardów, Nealów, Bonnerów, Splitterów, Greenów i innych. Każdy z nich wie co ma robić. Wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku. I było to doskonale widać na tle świetnego przecież Miami. Gdzie nie wystarczyło triple double LeBrona Jamesa (18 pkt., 18 zb., 10 as.) i dobra (ale tylko przez trzy kwarty) gra Dwyane Wade'a, bo Chris Bosh rzucał sobie za trzy (cztery rzuty, cztery pudła). U "Popa" by to nie przeszło.
Mecz numer 2 w nocy z niedzieli na poniedziałek, również w Miami. A o co chodzi z tym amerykańskim kinem? Obejrzeliście filmiki powyżej? Nikt nie pokazuje sportu tak ładnie jak Amerykanie. Mogę oglądać do znudzenia.