Reklama.
Czy czytaliście kultową książkę Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się, kochaj” ?
A może widzieliście film z Julią Roberts pod tym samym tytułem? Jeśli tak, to na pewno wiecie, kim jest Ketut Liyer, balinezyjski uzdrowiciel, szaman i guru amerykańskiej pisarki, który, jak mówi książka, miał przemożny wpływ na jej życie. Najpierw wywróżył jej roczne podróżowanie po świecie, a potem stał się nauczycielem duchowym podczas miesięcy, które spędziła w miasteczku Ubud na indonezyjskiej wyspie Bali.
Nie jestem fanką twórczości Gilbert, ale będąc podczas wakacji w Ubud (od sukcesu „Eat, Pray, Love” miasteczko pełne jest poszukujących nowych dróg życia zachodnich turystów), zapytałam miejscowego przewodnika, czy słyszał może o słynnym Ketucie - uzdrowicielu i w ciągu pół godziny od zadania pytania, siedziałam już w ogrodzie domu Ketuta czekając na moją kolejkę do wróżenia i duchowego doradzania.
Kolejka była całkiem spora, a że ogródek w domu uzdrowiciela nie jest duży, dane mi było wysłuchać porad Ketuta udzielonych parze młodych Rosjan, którym zdecydowanie odradził posiadanie pięciorga dzieci, za to polecił uprawianie seksu trzy razy dziennie (na tym etapie poczułam, że chyba przekraczamy jakieś granice intymności, ale nie mając się gdzie wycofać, skupiłam się na głaskaniu psów Ketuta).
Po Rosjanach przyszła pora na włoskie fanki powieści Gilbert, które od przepowiedni i porad wolały autografy oraz wspólne zdjęcia z guru. W końcu nadszedł mój czas. Świadomość bycia podsłuchiwaną przez niekończącą się kolejkę fanów Elisabeth Gilbert oraz członków rodziny Ketuta, a zwłaszcza jego syna, który inkasował pieniądze za wróżby i w związku z tym trzymał się naprawdę blisko, była nieco ograniczająca, ale w całej tej historii chodziło głównie o mini przygodę i dobrą energię, którą Ketut rzeczywiście emanuje. Inna rzecz, że guru duchowych należy chyba odnajdywać, jeszcze zanim staną się sławni, bo aspekt komercyjny odbiera im sporą część mocy, a już na pewno możliwość porozmawiania z nimi na spokojnie.
logo
Mówiąc jednak o przewidywaniu przyszłości, najbardziej racjonalną formą (o ile w ogóle przewidywanie przyszłości może być racjonalne), wydaje mi się rozwiązanie wprowadzone przez japońskie świątynie buddyjskie i szintoistyczne. Warto bowiem wiedzieć, że podczas gdy religie chrześcijańskie uznają okultyzm za straszliwy grzech (co ciekawie współgra z nieustannie rosnącym powodzeniem wszelkich wróżek i astrologów w Polsce oraz z odnotowywanymi tu coraz częściej przypadkami astroholizmu), buddyzm i szintoizm nie mają nic przeciwko praktykom dywinacyjnym.W japońskich świątyniach można sobie zatem powróżyć, ale jeśli uznamy, że napisana na skrawku papieru wróżba nie spełnia naszych oczekiwań lub jest wręcz negatywna, wystarczy ją odwiesić na specjalnie do tego przygotowanych drążkach albo sznurkach i wróżba utraci swoją moc. W ten sposób, przy odrobinie uporu i wytrwałości oraz po odwieszeniu kilku papierków zawierających przepowiednie niekorzystne, każdy ma szansę dowiedzieć się, że czeka go „good fortune”. Czego wszystkim życzę, nawet tym, którzy są absolutnie ponad takie bzdury jak wróżby i horoskopy (podczas gdy na Bali tarociści doradzają członkom rządu…).
logo