Pojechaliśmy naszym domem do Maroka. Przez ponad 3 miesiące jeździliśmy po kraju wzdłuż i wszerz, wracając po 5 razy w jedno ulubione miejsce. Nie byle jakie, bo to była nasza całkiem osobista plaża. Wychodziliśmy z domu, a tam pod nogami pół kilometra plaży w przód, potem ocean, a za nim już tylko Brazylia.
W prawo wybrzeże, którego końca nie było widać, w lewo podobnie. Z tyłu toaleta w polu kaktusów, a za nią na wzgórzu- wioska i 3 sklepiki, co są czynne jak im się zachce. No i parkingowy, co się pojawiał raz na kilka dni po przysłowiowego piątaka, w celu pilnowania porządku na tej niemalże bezludnej plaży.
W weekendy, gdy plaża przestawała być już prywatna, zjeżdżały się całe rodziny. Jedni podjeżdżali nowymi suvami prosto z salonu, drudzy swoimi niezawodnymi gruchotami. Nieważne czym, ważne po co. Rozkładali swoje biwaki, rozpalali tażiny i tak spędzali ze sobą wolny czas. Gotowali, jedli, grali, spacerowali, spali, zostawiali śmieci i odjeżdżali. I tak w każdy weekend.
Ale zacznijmy od początku.
Wyobraź sobie, że widzisz 35-letni samochód, taki duży co pełni funkcję domu, w którym jak zechcesz to i zatańczysz. Czyli właściwie widzisz mini dom na kółkach, który zamiast typowej maski samochodowej ma mordeczkę, która się do Ciebie uśmiecha. Za szybą widzisz kolorową trupią czaszkę, obok lampkę pixara, a za nimi dwie białe twarze. Co robisz? Nie wiem co Ty robisz, ale wiem co robią Marokańczycy. Uśmiechają się z daleka, pokazują ok, śmieją się i pozdrawiają cię najszczerszym uśmiechem. Kamper jedzie dalej, a Ty słyszysz w oddali „Polskaaaa you are more than welcome”. Dla równowagi zdarzy się i małolat co splunie albo pokaże faka, tak już musi być.
Tak jest w wioskach, w których panuje taki spokój, jakby nikt w nich nie mieszkał. Tak jest w miasteczkach, w których panuje taki chaos, że masz wrażenie jakby każdy mieszkaniec wyszedł z domu w tym samym czasie.
Z rowerami, psami, furmankami czy osłami, wszyscy w tym chaosie tworzą jedną zgraną całość. Tak jest też w dużych rozwiniętych miastach, w których jest jakby nowocześnie i całkiem uporządkowanie. Bez względu na to gdzie byliśmy, przez co przejeżdżaliśmy, zawsze spotykaliśmy się z wielkim uśmiechem na widok kampera. Śmiem twierdzić, że to on z naszej trójki był najbardziej lubiany.
Wyjeżdżając z jakiegokolwiek miasta w Maroko, pierwsze co czujesz to przestrzeń. Tak wielką, że czasami aż przytłaczającą, Do tego natura w swojej najlepszej okazałości i my po środku tego wszystkiego. Jedziesz i się zachwycasz! Co za widok! O matko, jak pięknie! Patrz to! Wow! I tak na okrągło!
Niekończące się pustkowia zajmują zdecydowaną większość kraju, po środku nich zawsze droga, dodam że świetna. I na zmianę popisy natury.
Góry – takie normalne, ze śniegiem na szczytach, potem jakieś dziwne wielkie klocki, jakby prostokąt który ciągnie się przez 150 kilometrów, a zaraz za nim krajobraz a'la z Marsa. Nie znam się na górach, ale tu mają chyba ich pełen przekrój.
Potem ta obłędna pustynia, która jak się okazuje, nie jest tylko kojarzonym przez nas pomarańczowym piachem i wydmami, ale przede wszystkim gigantycznymi płaskimi powierzchniami z unoszącym się w powietrzu kurzem. Na tych połaciach czarnego czy białego piachu, znajdują się też jeziora czy soczyście zielone oazy. Sama pustynia ma różne oblicza. Potrafi być tak cicha i spokojna, bez najmniejszego powiewu, bez drgania jakby ktoś ją zatrzymał i kazał je trwać w tym bezruchu.
Chwilę później na horyzoncie, biegnie, gna, zbliża się, aaa uciekaj, burza piaskowa i zamiast złota widzisz szarość i nic poza metrem do przodu. Piach wali w gołe ciało jak szpilki, dom w pyle, ty w pyle. Czekasz. Potem chwila spokoju, przecierasz z kurzu oczy, a tam granatowe niebo przed tobą i teraz deszcz. Łagodny i piękny. Znów widzisz najwyższą wydmę. Wielkie cudo i jakaś magia ta pustynia. Możesz patrzeć i patrzeć, tylko przed siebie, a natura gra tam na okrągło.
Do tego mają przecież jeszcze wybrzeże, nie byle jakie bo oceaniczne. A tam fale, falunie i fale giganty, odpływy na kilometr i plaże których nie widać początku ani końca. Rano mgła unosi się tuż nad wodą, jakby zaspana ziemia budziła się do życia. Z godziny na godzinę obraz staje się coraz bardziej przejrzysty. Potem niby skwar, który nikomu nie przeszkadza, bo nadmorska bryza dodaje ochłody. I na koniec te ogniste zachody, niby takie same ale codziennie inne. Potem plum w wodę i do zobaczenia do jutra. Teraz księżyc oświetla wodę.
Tej obłędnej naturze, bez względu na to gdzie byliśmy, towarzyszyły wszędzie śmieci. W Maroko jest ich całe mnóstwo. Zakaz plastikowych reklamówek wprowadzony kilka lat temu nie oczyścił jeszcze krajobrazu. Śmieci jest wszędzie pełno. Jak nie pod drzewkiem po ludzkim pikniku, to na plaży przyniesione podmuchem wiatru i morza. Nikt tego nie sprząta, nie ma segregacji, ba nie ma nawet gdzie wyrzucić tych śmieci. Widok kosza na ulicy jest niemalże niespotykany. Dlatego mając tego pełną świadomość starajmy się do tego nie dokładać, o co z góry proszę wszystkich czytających.
Dalej mamy jedzenie, a to już sama przyjemność i chyba największe zaskoczenie. Nieważne czy był to barek na stacji benzynowej, smażalnia przy plaży czy restauracja w Marrakeszu. W tym kraju jedliśmy najlepsze oliwki i najlepsze chlebki. Do tego harrisa do maczania i salade marocaine z chrupiących sezonowych warzyw w miodowym dressingu dla orzeźwienia.
Spróbowaliśmy kilku uliczny klasyków i szybko poszliśmy o krok dalej. Kupiliśmy lokalne książki kucharskie, dwa tażiny, całą masę przypraw u przyprawowych specjalistów i zaczęliśmy gotować. Śniadania na bazie tysiąca chlebków – dostępnych na każdym rogu, do tego amlou – pasta z prażonych migdałów, miodu i oleju arganowego, banan z plantacji obok i lepiej być nie może.
Dalej mamy Tażin czyli skwierczący symbol Maroka. Naczynie służące do przygotowywania dań nad rozżarzonym węglem lub drewnem. Dzięki swojej stożkowatej pokrywie wszystkie parujące smaki skraplają się i opadają na danie. W Tażinie można zrobić wszystko. Bulgoczące po 2 godziny wegetariańskie kombinacje, z marynowaną cytryną na szczycie tej warzywnej układanki. Mięsne klasyki, których nie próbowaliśmy, czy też puszyste omlety z całą gamą przypraw, lekko przypalonym słodkim spodem i oliwką na przegryzienie. Potem te wszystkie chrupiące sałatki, kuskusy, pasty, sosy, ciasta. Wciąż przebijające się zapachy szafranu, kuminu, czerwonej papryki czy wody różanej, to niepowtarzalne smaki Maroka. Totalny wypas.
Przy takim dostępie świeżych produktów, przypraw i zajawce na nową kuchnię, do knajp chodziliśmy jak za karę, albo po to żeby zaoszczędzić czas i zmywanie. Wiedzieliśmy już, że w Maroko nie popisują się z ulicznym jedzeniem, najlepsze smaki zostawiają w domu. Różnicę czuć na odległość przechodząc pod jakimkolwiek oknem lokalnych domów. Tam unoszą się takie zapachy, że żadna z knajp nie była w stanie się temu równać.
Szukaliśmy za to z utęsknieniem najlepszej pizzy, niestety bez rezultatów. W rankingu najgorszych zjedzonych pizz mielibyśmy za to dużo do powiedzenia.
Widoki widokami, jedzenie wiadomo, ale co z ludźmi? Nie przepadam za ocenianiem ludzi, bo jak to bywa na całym świecie, doświadczenia mogą być skrajnie różne. Bardzo względne, krzywdzące, przesadne albo trafne czy błędne. Możesz mieć pecha albo szczęście, albo nic z tych rzeczy. Zależy na kogo trafisz, gdzie, w jakiej sytuacji i od tego jakie sam masz nastawienie do ludzi, czy nawet to z jakimi oczekiwaniami przyjeżdżasz. Skoro jednak nie piszę książki o Marokańczykach, a tylko opisuję swoje trzymiesięczne doświadczeniach, to myślę że coś mogę na ten temat powiedzieć…
Na początku bywało różnie, z przewagą rozczarowania. Najbardziej bolały nas drobne oszustwa, na każdym kroku ktoś nas na czymś chciał zrobić. Na bułce, na coli, na marchewce, na papierosie, herbacie czy parkingu, 7/10 przypadków. Po czasie dawaliśmy sprzedającym do zrozumienia, że znamy ceny, albo dawaliśmy odliczoną kwotę. No różne mieliśmy sposoby, ale to i tak się nie zawsze sprawdzało. Chociaż czasami po odgrywanych przez nas scenkach pan przychodził i mówi ze przeprasza, że coś jednak źle policzył...
Eh trochę nam to psuło klimat i niestety opinię o ludziach. Ale było w tym sporo naszej winy, cały czas myśleliśmy że ktoś nas chce oszukać, czekaliśmy na to, a wręcz oczekiwaliśmy tego. Zakładaliśmy się, czy tym razem też tak będzie. A wystarczy spojrzeć na to z nieco innej strony, nikt cię nie okrada, nie wyjmuje pieniędzy z twojego portfela, podaje tylko różne ceny. To, czy się na nie zgodzisz, zależy już od ciebie. Możesz podziękować i pójść do innego sklepu. Im bardziej sprawdzaliśmy sprzedawców, tym bardziej się wkurzali, im bardziej odpuszczaliśmy – znając akceptowany przedział cenowy (to jedyny klucz do sukcesu, chociaż niełatwy do zdobycia) tym było lepiej. Wiesz ile możesz zapłacić i tyle płacisz. Nie mówiąc już o tym, że negocjacja cen to stały i ważny element kultury, trzeba się tylko do tego przyzwyczaić. Były oczywiście i dni, i wioski, w których byliśmy traktowani jak swoi, bez podatku od bycia turystą.
Spora część kontaktów z ludźmi, zaczynała się bezinteresownie, po czym ostatecznie sprowadzała się do sprzedawania, czegokolwiek – nawet wskazówki drogi. Tak już tu i w wielu innych miejscach na świecie bywa. Turysta to zawsze opcja na dodatkowy, albo jedyny zarobek i często się z tej opcji korzysta. Trzeba im też oddać, że jak nikt dobijają targu, wystarczy, że zapytasz o cenę, a na bank wyjdziesz już z towarem pod pachą. Jakbyście chcieli kiedyś coś sprzedawać, to myślę, że szkolenie w Maroko przyniosłoby wielki sukces.
Nie mówimy po francusku, wiec ciężko nam było nawiązać bliski kontakt z ludźmi. Pomimo tego Marokańczycy byli dla nas zawsze bardzo mili i pomocni. Zapraszali nas niejednokrotnie do swoich domów, na herbatę, częstowali jedzeniem. Jak trzeba było, to szukali kogoś kto mówi po angielsku, żeby tylko nam pomóc.
Raz nawet dostaliśmy taki kredyt zaufania, że nie posiadając gotówki kupiliśmy porcelanowe talerze. Sprzedawca powiedział, że nie ma problemu, że nam ufa i możemy zrobić przelew na jego numer telefonu jak tylko dotrzemy do większego miasta. Tak też zrobiliśmy. Z czasem, gdy zapominaliśmy o uprzedzeniach, tych miłych sytuacji było coraz więcej.
Żyliśmy i podróżowaliśmy po Maroko ponda 3 miesiące.
Byliśmy w Rabacie, Fez, Chefchouane, Tanger, Tanger Med, w Marrakeszu, Warzazat, Ajt Bin Haddu, Tinghir, Todra George, Dades George, Merzouga, Zagora, Tarudant, przejechaliśmy kilka jak i nie kilkanaście razy wybrzeże od Essaouiry do Agadiru, byliśmy w Sidi Ifni czy Legzira. Najwięcej jednak czasu spędziliśmy na plaży przy kolorowym miasteczku Arhoud, tu mówiliśmy, że jesteśmy w domu. Ze wszystkich tych miejsc to pustynia zrobiła na nas największe wrażenie, nie wiem co tam tak działa, ale ta energia nie pozwala o sobie zapomnieć.
Sidi Ifni było jakby nie z Maroka, bez naciągania, zbędnego gadania tylko z wciąż wyczuwalnym hiszpańskim flow. Fez okazał się znacznie piękniejszy i prawdziwszy od Marakeszu, a Tanger to miasto, które wiele europejskich miast może gonić.
To za co najbardziej lubimy ten kraj, to na pewno te niekończące się drogi, spokój, to że możesz wszędzie stanąć kamperem i nikt nie ma z tym problemu. To, że w każdym regionie produkują coś innego i świetnego; argan, dywany, amlou, wodę różaną, szafran. Tylko jeździć i kupować. Za nowo odkrytą, zaskakującą kuchnię, za haszyk, za to że jest tak tanio i naprawdę bardzo bezpiecznie! To nie była miłość od pierwszego wrażenia, uczucia mieszały się na początku dość intensywnie. Dzisiaj z perspektywy czasu jedyne uczucie jakie mi towarzyszy na myśl o Maroku to tęsknota.