Po niedawnych atakach terrorystycznych w Paryżu uwagę mediów przyciągają ostre komentarze radykalistów. Anglojęzyczny Newsweek kontynuuje ich analizę w artykule: "A nie mówiłem?”.
Te słowa wypowiada Geert Wilders, znajdujący się na "czarnej liście" Al-Kaidy, tej samej, z której już zniknęło nazwisko Stéphane Charbonnier'a, dyrektora wydawniczego magazynu Charlie Hebdo, zabitego 7 stycznia br.
Wilders jest znany, jako zagorzały przeciwnik UE, chce przywrócenia kontroli granicznych i pozbycia się wszelkich imigrantów z Holandii, także tych z UE. Założył nawet specjalną stronę internetową, zachęcającą do składania donosów na przybyszów z Europy środkowo-wschodniej. Jest też czołowym holenderskim antyislamistą, sprzeciwia się stawianiu meczetów w swoim kraju, apeluje o wycofanie Koranu ze sprzedaży w holenderskich księgarniach, twierdzi, że kultura muzułmańska dąży do dominacji w Europie.
Wilders sprytnie łączy “kryzysowe” niezadowolenie społeczeństwa z islamizacją Europy. Jego Partia Wolności obecnie bije rekordy popularności, jej siedzibę non stop chroni policja, a on sam od ponad dekady nosi kamizelkę kuloodporną. Partia wolności, to jeden z licznych antyunijnych ruchów w Europie, o których pisałam poprzednim razem tutaj.
Wilders jest rozczarowany ubiegłorocznymi wyborami do Europarlamentu, które miały mu przynieść lepszy wynik, a jego reprezentanci mieli się znaleźć w nowej, silnej eurofobicznej frakcji, w sojuszu z potężnym francuskim Frontem Narodowym. Taka grupa jednak nie powstała, zabrakło jej jednej nacji*. Teraz zasiadają wśród 52. zmarginalizowanych “Niezrzeszonych”, ale nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Wszelkie terrorystyczne ataki “nabijają” im punkty... przeciw zjednoczonej Europie.
Z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg
* Aby mogła powstać nowa grupa polityczna potrzeba minimum 25 eurodeputowanych z 7 krajów członkowskich UE.