Fritz-kola, Club-Mate, Bionade. Niemieckie wynalazki na stałe zagościły w klubokawiarniach wielu polskich miasta. O trendzie rozpisywał się już nawet konserwatywny publicysta Piotr Semka. Mówimy więc o rzeczy mainstreamowej.
Lekcje niemieckiego, czyli o tym co i jak robią nasi sąsiedzi zza Odry
W samych Niemczech popularność rodzimych napojów orzeźwiających nie słabnie. Jako, że lubię być na czasie, przedmiot sprawy badałem ostatnimi czasy często. Po wielu wypitych butelkach, wychodzi na to, że mamy w Niemczech do czynienia już z dwoma generacjami oranżad. Marki wspomniane we wstępnie rozpoczęły trend. Dekadę temu pojawiły się na rynku, oferując napoje bazujące na naturalnych składnikach, zdrowe i produkowane w lokalnych warunkach. Fritz-kolę wymyśliło dwóch studentów z Hamburga, a Bionade to wynik eksperymentów mieszkańca małej bawarskiej mieściny.
Druga generacja to odpowiedź na komercjalizację trendu oranżadowego i fakt, że taka reklamowana, jako "regionalna" Fritz-kola, stała się dużą firmą z międzynarodowym planem biznesowym. W Berlinie rekordy popularności biją więc ChariTea i Lemonaid. W treści to nadal słodkawe lemoniady. Mówiąc o formie, dostajemy całą otoczkę sprawiedliwego handlu, etyki fair-trade, a nawet deklarację o przeznaczaniu 5 eurocentów z każdej sprzedanej butelki na projekty edukacyjne w różnych częściach świata.. Z kolei w Lipsku pija się napój Lipz. Nie dość, że produkowany z lokalnie rosnącego rabarbaru, to zgodnie z zamysłem twórców, napój nie jest sprzedawany poza granicami trzech wschodnich landów: Saksonii, Saksonii-Anhalt i Turyngi. Dzięki temu Lipz jest regionalny i ekologiczny nie tylko z nazwy.
We wszystkich powyższych przypadkach, innowacja nie tkwi w samych napojach. Smak jest bardzo dobry, ale ludzie polubili nowe oranżady głównie za alternatywną, modną otoczkę. W historii i podejściu tych firm znajdzie coś dla siebie każdy, kto czasami pozwala sobie na negatywne spojrzenie wobec panującej nam miłościwie globalizacji. Model biznesowy skupiający się na ekologii i potrzebach społeczności lokalnej działa w szczególności teraz, gdy nieustępujący kryzys każe szukać alternatywy dla turbo-kapitalizmu.
No dobrze, ale co z tą Polską? Sprawa wygląda dość prosto. Niemieccy studenci wymyślają kolejne receptury, znajdują inwestorów, a w końcu tworzą rozpoznawalne w całej Europie marki. Polacy i to tylko Ci rozeznani w trendach (czyt. jeżdżący do Berlina), niemieckie oranżadki importują i odsprzedają z zyskiem. Niby nic złego, ale powtarza się schemat znany z innych, większych gałęzi przemysłu. Ktoś tam na Zachodzie wymyśla nowe technologie i wszystkie te innowacje, które później w Polsce są sprzedawane, lub w najlepszym wypadku skręcane rękami polskich pracowników.
Kłaniają się w tym momencie słowa prof. Hausnera, byłego ministra gospodarki RP, który wraz z zespołem ekspertów opublikował w tym roku raport „Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu?”. We wstępie do publikacji czytamy: „Konieczne staje się przejście do formuły „dyfuzji kreatywnej”, w której importowi technologii i odpowiadających im rozwiązań zarządczych towarzyszą intensywne starania o ich twórczą, a nie wyłącznie imitacyjną adaptację i rozwinięcie. Teraz przeważnie po prostu instalujemy to, co zakupimy, a rzecz w tym, aby to co kupimy, umieć praktycznie zaadaptować i twórczo rozwinąć.” Cały raport trafnie diagnozuje zależność Polski od zachodnich technologii. Oranżady z pewnością nie są tu największym problemem. Ale to barwny przykład. I smaczny.