Odkąd sięgam pamięcią, zawsze interesowałem się historią wojskowości - przebiegiem konfliktów, wykorzystywanym uzbrojeniem czy towarzyszącą tym wydarzeniom polityką. Jednak przedmiotem mojego szczególnego zainteresowania byli i nadal są poszczególni ludzie, którzy mieli zarówno bezpośredni jak i zupełnie marginalny wpływ na przebieg określonych wydarzeń. Znaczenie pojedynczych decyzji i dokonywanych przez te jednostki wyborów to prawdziwe eldorado dla historyków ze stajni "co-by-było-gdyby", do których ja się zaliczam. Nie umiałem jednak sobie nigdy wyobrazić, co musieli czuć i jakich emocji doświadczali przywódcy, generałowie czy choćby szeregowi żołnierze w przeddzień ważnej, żeby nie rzec, rozstrzygającej bitwy. Aż do dnia poprzedzającego mój pierwszy start w maratonie.
Na samym wstępie zaznaczę jednak, że mimo znaczącego przerostu swojego ego nad faktycznymi możliwościami mojej skromnej osoby, nawet nie pokuszę się o porównywanie dwóch wydarzeń wspomnianych w czołówce niniejszego wpisu. Moje 42 kilometry są niczym w porównaniu z przerzuceniem ponad 150.000 żołnierzy przez kanał La Manche w czerwcu 1944 roku, a skromne kilkumiesięczne przygotowanie do przebiegnięcia tego dystansu mają się nijak do logistyki niezbędnej do przygotowania jednej z największych operacji desantowych w historii. Wierzę jednak, że emocje, jakich doświadczali zarówno dowódcy jak i żołnierze w dzień poprzedzający D-Day były, jeśli nie analogiczne, to przynajmniej zbliżone do tych, które mną targają. To prawdziwa mieszanina przeciwstawnych i sprzecznych ze sobą emocji.
Z jednej strony spokój wynikający ze świadomości, że ostatnie miesiące wykorzystane zostały na sumiennych treningach. Z drugiej strony niepokój czy oby na pewno nie można było jeszcze lepiej tego czasu zagospodarować.
Z jednej strony przekonanie o możliwościach własnego organizmu, z drugiej obawa czy w kluczowym momencie któryś z jego elementów nie odmówi posłuszeństwa.
Z jednej strony doświadczenie pokonanych setek kilometrów na treningach i wcześniejszych zawodach, z drugiej lęk przed nieznanym wyzwaniem.
Jestem całkowicie świadomy, że na sukces składa się nie tylko ciężka praca, ale również szereg elementów, na które często nie mamy i nie możemy mieć wpływu, a które powodują wzrost poczucia niepewności. Jednak, to co można zrobić w drodze do upragnionego celu, to minimalizować udział tych "niewiadomych" w końcowym sukcesie, nie tylko przez ciężki trening, ale również przez dobre planowanie swojego startu - począwszy na dokładnym poznaniu profilu trasy, właściwej diecie czy doborze odpowiedniego stroju. Suma drobnych elementów często decyduje o powodzeniu całej operacji - czy to desantowej czy biegowej. W niedzielę 13.04 sprawdzę osobiście czy swoją pracę domową odrobiłem wystarczająco starannie i czy będzie mi dane dotrzeć do brzegów mojej prywatnej Normandii.