...Czubkiem aspiruje taka do nieba, a soki czerpie spod ziemi, może z samego piekła? O, drzewo bywa święte i przeklęte! Boski Odyn powiesił się na Igdrasilu, aby przejść ostateczne wtajemniczenie. Chrystus do podobnego celu użył Drzewa Krzyża.
Zadziwiają mnie nasze polskie wierzby. Wbrew przysłowiu, można na nich szczepić gruszki: widziałem coś takiego w Parku Kórnickim pod Poznaniem. Naprawdę rosną tam (rosły) gruszki na wierzbie. Drewno popularnej iwy jest z kolei tkanką zaskakująco żywotną, rozmnaża się 10 razy szybciej niż miazga klonu czy sosny; właściwie przypomina w tym tropikalny bambus. I tak samo jak bambus wierzba jest w istocie krzewem, nie drzewem (w sensie botanicznym).
Krzewami są też leszczyny. Niejedną wędkę, jako chłopiec, zrobiłem sobie z kija leszczynowego. Takoż wiele łuków i strzał do nich. Niemcy kojarzą die Hasel z der Hase, „leszczynę” z „zającem”, oczywiście zającem rozpustnikiem. Wskutek czego idzie się u nich z dziewczyną nie „w krzaki”, ale „w leszczyny”: in die Häseln.
Sosna. Czytałem, że sosnę szczególnie czcili Frygowie, jako drzewo Attisa, syna, a zarazem męża Kybele, Matki Bogów. Attis wytrzebił się pod sosną dla Kybele, po czym, wykrwawiony, oddał ducha. Jednak matka wskrzesiła swego chłopca. Rzymianie przejęli kult Attisa i Kybele i „opatrywali”, bandażowali rytualnie na wiosnę, na odrodzenie natury młode sosenki, ustawiane w domach (jak my w zimie ustawiamy choinki).
Lipy. Kocham lipy! Jakżeby nie, przecież urodziłem się w lipcu. Z wszystkich fraszek Kochanowskiego najbardziej lubię tę „Na lipę”. Śpiewałem ją nieraz przy gitarze, na melodię dobraną, dość przypadkowo, z Psałterza Mikołaja Gomółki. Starożytni kochankowie pisywali do siebie listy miłosne na perfumowanych wstęgach z łyka lipowego. Baukis, mityczna ukochana Filemona, zmieniła się po śmierci w lipę. On sam, w tejże chwili – w dąb. I żyli dalej razem, objęci, stojąc przed swym domostwem (we Frygii), przeistoczonym w małą świątynię Zeusa.
Spory szacunek mam dla pewnego miłorzębu, w moim ukochanym Parku Skaryszewskim. Miłorzęby to gatunkowo najstarsze drzewa na świecie, sprzed ćwierci miliarda lat, pamiętające dinozaury. W tymże Parku zaprzyjaźniony jestem ze starym bukiem czerwonolistnym, nisko opuszczającym gałęzie, pod którym (pod którymi), pół-ukryty, odprawiam w lecie swoje rytuały gimnastyczne.
Mam czułość dla drzew, dla ich piękna, dla całożyciowej woli wzrostu... Drzewo nieustannie się pnie (i stąd słowo „pień”), przerasta samo siebie, przewyższa, sezon po sezonie. Każde drzewo (może nawet japońskie bonsaie?) chce być wysokie, jak najwyższe.
Piękny wiersz o wysokich drzewach napisał Leopold Staff (któż nie zna tego wiersza ze szkoły?):
O cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa,
W brązie zachodu kute wieczornym promieniem,
Nad wodą, co się pawich barw blaskiem rozlewa,
Pogłębiona odbitych konarów sklepieniem.
Zapach wody, zielony w cieniu, złoty w słońcu,
W bezwietrzu sennym ledwo miesza się, kołysze,
Gdy z łąk koniki polne w sierpniowym gorącu
Tysiącem srebrnych nożyc prędko strzygą ciszę.
Z wolna wszystko umilka, zapada w krąg głusza
I zmierzch ciemnością smukłe korony odziewa,
Z których widmami rośnie wyzwolona dusza...
O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa!