Pisarz i podróżnik, autor powieści „Miłość i inne pajęczyny”, „Bracia”, „Wyjechać” i "Spowiedź selekcjonera".
By zasnąć na ławce, gdy noc jest chłodna, trzeba być pijanym albo trzeba przekroczyć ten punkt wytrzymałości, po którym człowiek wali się spać na byle czym. Nie pamięta się wtedy momentu zaśnięcia. Pewną szansę daje też posiadanie śpiwora. Wtedy śpisz jak w domu – nie ma w tym romantyzmu. Ja nie miałem śpiwora.
Nie byłem też pijany, ani nadzwyczajnie zmęczony. Dlatego właśnie – zwinięty w kłębek na ławce, w centrum Dublina, w ciepłym swetrze i skórzanej kurtce, z książką pod głową – nie bardzo mogłem zasnąć. Nie pomagało też wschodzące powoli lipcowe słońce. Na ławkę trafiłem dopiero o 4:00 nad ranem – prosto z pubu. Zgodnie z planem, z resztą. W naszym hotelu nie mieli dla nas miejsc na tą noc, zadecydowaliśmy więc spędzić noc w pubie, a po zamknięciu zwalić się spać na ławkę.
Leżąc, powoli jednak robiłem się senny. W końcu poddałem się błogiej fali. I kiedy pierwsze senne majaki miały przemienić się w głęboki sen, ktoś przesadził murek, pod którym stała moja ławka i z hukiem runął na jej deski. Tuż przy moich stopach. Nie wiem czemu nie zerwałem się na równe nogi. Ostatnio jestem taki spokojny... Opłaciło się to z resztą, bo ów skoczek – młody chłopak w glanach i skórzanej kurtce – po prostu gdzieś sobie poszedł. Przełożyłem portfel i komórkę do kieszeni spodni, na której leżałem i postanowiłem znowu zasnąć.
Nie było to takie proste. Skoczek przebiegł koło mojej ławki dudniąc buciorami. Westchnąłem, poprawiłem ułożenie rąk pod głową i w końcu znowu odpłynąłem.
Obudziłem się chyba niedługo później z dziwnym uczuciem niepokoju. Usprawiedliwionego – o czym przekonało mnie otwarcie oczu. Ten sam chłopak kucał przy mojej ławce i czegoś pod nią szukał. Jego głowa była może 20 cm od mojej. Chrząknąłem.
- Oh! Hi man!
- Yeah… hi. What’s up?
- Oh… I’ve lost my bottle of vodka.
- Oh… All right.
- Wow! Hey!
- Eh. Yes?
- What are you reading? Is it Burroughs? Isn’t it fuckin’ William Burroughs?
- No, it’s Bukowski.
- Yeah!
Mogłem prawie powąchać jego słowa, bo pochylił się nade mną i krzyczał mi prosto w twarz. Jego prawe oko zakrywała powieka, jakby martwa. Wyglądało to dość koszmarnie. Drugie oko było z resztą gorsze – otwarte. Szalone. Cholera, pożałowałem, że nie ma obu powiek spsutych. Patrzył na mnie jasno błękitnym, przekrwionym okiem szaleńca. Proroka. Przeguby jego rąk obwiązane były brudnym bandażem. Wpatrywał się we mnie w skupieniu. Nie bałem się. Byłem nienaturalnie spokojny. Odpowiadałem mu, kiwałem głową. Toczyłem salonową konwersację z maniakiem. Potem konwersacja przeszła w jego monolog. Krzyczał, a ślina obficie moczyła kołnierz mojej kurtki. Kawiarniane pogaduchy.
- No-fuckin’-body reads Bukowski in Ireland. Irish people are dumb! I love these writers man. Bukowski, Kerouac, Burroughs! Do you know them? Have you read them?!
- Yeah.
- I knew that. Where are you from?
- Poland.
- That’s great. I’m from here.
Wyciągnął do mnie dłoń. Uścisnąłem ją, szybko pokonując wahanie. Problemy zaczynają się, gdy nie uściśniesz dłoni szaleńca. Spodobało mu się moje zdecydowanie. Mruknął, potrząsając moją ręką.
Potem na dobre się rozgadał. Mówił o rasistach, o tym jak ich nienawidzi, mówił że cieszy się że tylu ludzi z Europy Wschodniej przyjeżdża do Irlandii, opowiadał o faszystach w Irlandii i Wielkiej Brytanii. Pomijając jego przekleństwa, dziką pasję, obłęd czający się w oku, ślinę spływającą po skórzanym kołnierzu mojej kurtki i wykrzyczaną deklarację:
- I hate fascists! I have to fight man! We all have to! I’m gonna’ shoot them all! Shoot them all motherfuckers!
…otóż pomijając te drobnostki, była to typowa salonowa pogadanka.
Przytakiwałem mu. Często z rezerwą. A on mówił i mówił. W końcu się zmęczył. Wyprostował się chwiejnie. Spojrzałem na moich kolegów na sąsiednich ławkach. Nie spali. Przypatrywali się nam z przerażeniem. Z autentyczną, niemą, niewyspaną trwogą. Cholera – pomyślałem – Ten gość naprawdę wygląda groźnie. Tylko ja, oddychający 30 cm od jego twarzy mogłem czuć, że nic mi nie grozi. Gość pożegnał się i odszedł, rozglądając się za zgubioną butelką. Koledzy z powrotem pokładli głowy na ławkach.
- O kurwa – mruknął jeden z nich. Nie rozmawialiśmy o tym później. Po chwili wszyscy znowu spali. Ja nie mogłem. Czułem, że posiadłem jakąś ulotną, ważną mądrość, którą stracę, gdy tylko zamknę oczy. Powlokłem się, więc do najbliższego otwartego sklepu. Stał tam automat z herbatą. Mój zegarek wskazywał 5:10. Herbatę sprzedał mi za 1,50 € rześki Chińczyk. Nigdy nie widziałem zaspanego Chińczyka.
Powoli wróciłem na swoją ławkę, grzejąc ręce na papierowym kubku. Ta mądrość cały czas tkwiła pod sklepieniem mojej czaszki, jak niepewnie zamocowane lustro.
Straciłem ją z pierwszym łykiem herbaty. Bezpowrotnie jak sądzę.