Namiot, kilka koszulek na zmianę, kąpielówki i przeciwdeszczowa płachta. Gdy za oknem końcówka lipca w głowach jest jedna myśl Audioriver. Motyw muzycznej rzeki doskonale wpisuje się w filozofię festiwalu, który z roku na rok bije rekordy popularności.
Maciej Witkowski - nadworny krytyk i ironista, czasem niepoprawny optymista, innymi razy pesymista, stracony humanista z umysłem ścisłym.
Kilka lat temu miałem okazję po raz pierwszy uczestniczyć w tym wydarzeniu. Moja buntownicza natura długo pałała niezadowoleniem do redakcji, który skazała mnie na zsyłkę do Płocka. Tamtego roku marzyłem, by wybrać się na Openera. Lans, bans, nastolatki i narodziny hipsterskiego nurtu wołały mnie do Gdyni. Los jednak wybrał inaczej. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy - kamizelkę kuloodporną, dodatkowe życia, apteczkę pierwszej pomocy, gwizdek oraz majtki antygwałty i ruszyłem na podbój płockiej plaży. Obawy były olbrzymie.
W moim odczuciu festiwal muzyki elektronicznej przypominał trochę dyskotekę w remizie strażackiej z łysymi dresami przytupującymi nogami po mojej głowie. Zarażony dziwnymi przesłankami i straszeniem kolegów, którzy nigdy na festiwalu nie byli, obawiałem się, że zginę marnie pośród tłumu oszlifowanych kijów baseballowych i odblaskowych trzech pasków. Uzbrojony jednak w duże pokłady nadziei na happy end uznałem, że na początku muszę odnaleźć dogodny środek transportu, który do Płocka mnie zawiezie. Pomysłów było kilka. Samochód, którego silnik marzył by popłynąć polskimi, równymi drogami odmówił posłuszeństwa. Najwidoczniej uznał, że nie warto poświęcać swojego czerwonego lakieru na ostre noże i tępe widelce wystające przypadkowo z rąk festiwalowiczów.
Pierwszym pomysłem był więc transport naszymi polskimi kolejami mazowieckimi. Pani w kasie z olbrzymim zdumieniem na twarzy poinformowała mnie, że jedyny pociąg odjeżdża po godzinie siedemnastej. Nie jestem jednak przekonany, czy chodziło o godzinę 17:00, czy może o siedemnaście przesiadek zaserwowanych przez pociągi. Droga do celu wydawała się wyboista i trudna. Osoby niezorientowane mogłaby przypuszczać, że Płock leży w innej krainie albo czasoprzestrzeni, skoro koleje potrzebowały ponad trzech godzin by tam zawitać. Obawiałem się, że wyrzucą mnie w szczerym polu. Plan zakładał jeszcze jedno rozwiązanie. Po odpowiedniej selekcji udało mi się dotrzeć do osób, które poszukiwały kompanów na Audioriver. Patrząc po twarzach osób zainteresowanych i biorących udział w wydarzeniu, nie widziałem fanów przypadkowych podpaleń i bijatyk. Szok i niedowierzanie pojawiło się przez moment na mojej twarzy. Później jednak uznałem, że wszystko to jest doskonałą reklamą zachęcających takich ja by sprzedać swoją duszę diabłu. Udało mi się zgadać z ludźmi. Doszliśmy do wniosku, że razem spędzimy czas na Audioriver. Okazało się bowiem, że również oni po raz pierwszy na festiwal się wybierają.
Spotkanie pod Mostem Gdańskim w piątkowy poranek przypominał kryminały klasy B, gdy załadowani po brzegi ruszyliśmy na podbój płockiej plaży. W czteroosobowej grupie można było dostrzec przecinające się światy, które jedynym wspólnym punktem odniesienia był mityczny Audioriver. Piękna pogoda, żar z nieba i kilometry, które z minuty na minutę zbliżały nas do celu. Wjazd do miasta, kilka ulic – prawo, lewo, lewo, prawo i byliśmy u celu. Wyjrzałem głowę z rozpalonego do czerwoności samochodu. Delikatne dźwięki dochodziły z oddali a my oglądając się szukaliśmy nabuzowanych i agresywnych festiwalowiczów. Gaz pieprzowy w gotowości, groźna mina i pieniądze schowane w foliowym woreczku w tyłku miały zapewnić mi protekcję.
Kilka kroków po płockiej ziemi nie przyniosły apokaliptycznych wizji. Nad miastem rozpościerał się klimat włoskiego odpoczynku. Zaskoczony, wyskoczyłem czym prędzej z samochodu i ruszyłem na „obchód”. Miejsce w którym zaparkowaliśmy był doskonałym punktem widokowym. Gdy w końcu spojrzałem w dół, moim oczom ukazał się widok, którego się nie spodziewałem. Molo, woda oraz kilka scen ustawionych na plaży przywitały mnie z uśmiechem na twarzy. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy postanowiłem wybrać się do miejsca z którego dochodziło muzyka. Płocki rynek mimo wczesnych godzin porannych przywitał mnie pierwszymi festiwalowiczami, którzy wygrzewając się na słońcu słuchali muzyki. Przez moment sądziłem, że jestem obiektem słabego żartu a z każdej alejki wyłoni się zgraja umorusanych dresów pałających rządzą wbicia w mózg taniego techno. Ale tak się nie stało. Z godziny na godzinę tłum gęstniał a impreza przeniosła się na płocką plażę, która w godzinach wieczornych uderzyła tysiącem, magicznych świateł. Płock przez kilkanaście godzin stał się stolicą muzycznych doznań, przyspieszonego bicia serca i zaraźliwego klimatu, który również i mi się udzielił. Nie wciągnęło nas piekło. Nie umarliśmy od oparów głupoty, taniego wina i mózgotrzepów.
Wręcz przeciwnie – płocki festiwal otworzył mi oczy. Pokazał, że na imprezowej mapie Polski jest jedno magiczne miasto, w którym podczas Audioriver zagina się czasoprzestrzeń. Gdzie nie istnieją uprzedzenia i wszechobecny lans, bo jego sercem jest po prostu muzyka.