Za Oleksego była szansa, że polska lewica zacznie mówić innym językiem. Otwartym na innych. Na kościoły. Na przeciwników politycznych. Nauczy się rozmawiać z ludźmi. Ba! Z sobą samą! Był Oleksy szansą i sumieniem dla SLD.
Czasem obserwuję sytuacje i zdarzenia, które proszą się o natychmiastowy komentarz. Niemal równocześnie łapię się na tym, że być może trzeba poczekać z oceną. W końcu różne czynniki, niezależne od nas mogą wpłynąć na taki, a nie inny odbiór. Może to, co stanie się potem, jakaś reakcja, refleksja sprawią, że obraz będzie pełniejszy. Zdrowszy.
Nie stał się.
Nie byłem politycznym fanem Józefa Oleksego. Albo inaczej. Nie byłem fanem prowadzonej przez niego polityki, czyli opartej – skrótowo mówiąc- na prowadzeniu permanentnego klubu dyskusyjnego, który zasieje jakieś intelektualne ziarno, zaprowadzi ferment, zainspiruje do rozwoju. Albo jeszcze inaczej. Kurczę! Przecież jestem fanem tejże polityki, natomiast nie jestem fanem sposobu wdrażania jej w życie. A może brakiem tegoż wdrażania?
Brak było Oleksemu żołnierzy. Debili pokroju pisowskiego Brudzińskiego, którzy bez szemrania egzekwowali najmniejszego nawet bąka swojego szefa, a na dodatek pełniliby role psów łańcuchowych w mediach wszelakich.
Brak było Oleksemu tego millerowego… tak! – skurwysyństwa, bo inaczej nie da się tego określić, a co bardziej kumaci w politycznym światku będą wiedzieli o czym mowa – które zachowałoby Oleksego w pamięci potomnych jako zdecydowanego, charyzmatycznego przywódcę.
Nie będę jednak potępiał Oleksego, bo przecież jego polityczna droga, jego styl sprawowania władzy, pełnienia funkcji publicznych i partyjnych wynikały z jego osobowości. Nie narzuconego przez sondaże, oczekiwania ludożerki i grających na siebie PiArowców. Nie.
On był sobą. Był miękki, ale w tym pozytywnym sensie. Słuchało się go z przyjemnością. Z uwagą. Niezależnie od tego, co mówił. Oczywiście chcieliśmy, jako widzowie, komentatorzy i ludzie polityki widzieć w Oleksym siłę sprawczą, która samym mówieniem wykreuje rzeczywistość, naprawi problemy, wybuduje drogi i wygra z Niemcami. Jasne, można powiedzieć, że był próżny. Tyle, że zestawiając go z takim pierwszym z brzegu Kaliszem jawi nam się człowiek niezwykle skromny, zdolny do poświęceń i wyrzeczeń, więc nie róbmy z Oleksego bóg wie kogo złego.
Prawie nikt nie widział w nim Człowieka. Każdy przyklejał się do niego, dopóki błyszczał. Dopóki był na świeczniku.
Mało kto dyskutował z nim, z prostego powodu – praktycznie nikt nie nadążał za nim. Nie twierdzę, że był tytanem intelektu. Mam na myśli te ulotne, nieopisywalne momenty, które wychodziły w trakcie rozmowy z nim. Ja wiem, jak to nazwać? Coś ujmującego? Uduchowionego? Aura? Pewnie po troszę.
Generalnie chodzi mi o tę ujmującą otoczkę, którą wokół siebie roztaczał. Coś, co zostało zmarnowane, niewykorzystane i zniszczone przez środowisko, któremu się oddał. Środowisko, które sprzedało go i wyparło się go, gdy został oskarżony – cóż z tego, że bezpodstawnie – o szpiegostwo na rzecz Rosji. Oszukano go, przepraszam, oszukał go – cynicznie, jak zwykle – Lesio Miller, człowiek, niech którego pochłonie polityczne piekło.
Za Oleksego była szansa, że polska lewica zacznie mówić innym językiem. Otwartym na innych. Na kościoły. Na przeciwników politycznych. Nauczy się rozmawiać z ludźmi. Ba! Z sobą samą! Był Oleksy szansą i sumieniem dla SLD.
Zachowanie SLD w obliczu śmierci swojego lidera przyprawia o obrzydzenie. Jest czymś ohydnym z prostego powodu – ktoś kto w imię prymitywnej akcji politycznej cynicznie porzuca pamięć o swoim „ojcu”, mentorze, przywódcy nie zasługuje nawet na splunięcie.
Przemysław Saracen
Rzadko zajmuję się polityką. Bardziej interesuje mnie fotografia, podróże i Norwegia. To głównie tym rzeczom poświęcam swój wolny czas, co dokumentuję na blogu Mój Codziennik, do którego Państwa zapraszam.