Jeszcze w piątek nic nie zapowiadało takiego finiszu amerykańskiej kampanii wyborczej. Niby słychać było o nadciągającym na wschodnie wybrzeże huraganie Sandy od kilku dni, ale jakoś trudno było poważnie przejąć się ostrzeżeniami, kiedy za oknem świeciło piękne słońce i właśnie zaczynał się weekend.
Nie trzeba dodawać, że dla sztabów obydwóch kandydatów był to niezwykle pracowity weekend. Przedostatni taki przed wyborczym wtorkiem, kiedy podobno jeszcze wszystko może się zdarzyć. Wśród dobrze zorganizowanych wolontariuszy wspierających prezydenta Obamę (choć jak mówi mi jeden z nich – emeryt Bob - już nie tak licznych jak cztery lata temu) pełna mobilizacja zwłaszcza w stanie Virginia, gdzie trwa kampania frekwencyjna pod hasłem ”Get out the vote”.
Tu nikt nie ma ambicji przekonywać do głosowania na Obamę zwolenników Romney’a, czy nawet niezdecydowanych. Najważniejsze jest by ludzie, którzy w przeszłości głosowali na demokratów oddali swój glos. Wolontariusze w każdym wieku zbierają się w domach lokalnych „field organizers”, gdzie dostają pakiety z przydziałem konkretnej dzielnicy i dokładną informacją, do jakich drzwi trzeba zapukać i zapytać o plany na wyborczy wtorek. (W stanie Virginia, w przeciwieństwie do wielu innych stanów, nie ma możliwości wcześniejszego oddania głosu, chyba że ktoś zadeklaruje, że w dniu wyborów będzie nieobecny.)
Kampania frekwencyjna oparta jest na prostym założeniu, że jak ktoś wcześniej zaplanuje lub choć pomyśli o wizycie w lokalu wyborczym, to jest większa szansa, że rzeczywiście się tam uda, by oddać swój głos. Wolontariusze skrupulatnie wpisują do przygotowanych arkuszy informacje, czy ich rozmówcy wiedzą, gdzie są ich lokale wyborcze, czy myśleli już o jakiej porze dnia wybiorą się zagłosować (czy przed pracą, podczas lunchu czy może po), czy mają jak dojechać do lokalu, itp.
Wszyscy są tu przekonani, że wyścig do Białego Domu jest tym razem tak wyrównany, że liczy się każdy głos, dlatego rekrutacja nowych wolontariuszy na kluczowej ostatniej prostej wciąż trwa. I nikogo nie dziwi, że do lokalnych sztabów przychodzą ludzie, którzy dopiero teraz zaangażowali się w kampanię, choć ta za niewiele ponad tydzień już się skończy. Jedna z koordynatorek - energiczna Mary około sześćdziesiątki - bez najmniejszego znaku zniecierpliwienia po raz kolejny powtarza identyczne instrukcje dla debiutantów, każdemu z osobna dziękując za zaangażowanie i przekonując, że „bez Ciebie nie wygramy”. Telewizyjne spoty przypominają, że w pamiętnych wyborach w roku 2000, o ostatecznym zwycięstwie Prezydenta Busha w stanie Floryda, i tym samym w całych wyborach, zdecydowało zaledwie 537 głosów.
Wolontariusze mieli się zbierać w Waszyngtonie i jechać do kolejnych dzielnic stanu Virginia każdego dnia aż do wyborczego wtorku, ale huragan Sandy zmusił ich do zmiany planów. Wyprawy dziś i jutro zostały wstrzymane. Wolontariusze są za to zachęcani do telefonowania do wyborców - każdy może zalogować się na internetowej platformie i przyłączyć się do akcji nie wychodząc z domu.
Swoje plany zmienili też sami kandydaci. Prezydent Obama miał dziś pojawić się na wiecu na Florydzie wraz z byłym prezydentem, ale Bill Clinton wystąpił solo. Prezydent wrócił do Białego Domu, by monitorować sytuację pogodową.
Dziś wszystko było w Waszyngtonie pozamykane, uniwersytety odwołały zajęcia, stanęło metro i autobusy. Jutro będzie tak samo. Dopiero jutro wieczorem dowiemy się co dalej. Spanikowani ludzie rzeczywiście wykupili wodę i zapuszkowane zapasy ze sklepów (po raz pierwszy widziałam tu zupełnie puste półki!).
A najgorsze podobno dopiero przed nami. Co jakiś czas dzwoni do mnie automat z firmy energetycznej Pepco, poinformować, że mam być przygotowana na brak prądu. Administracja budynku, w który mieszkam przypomina o konieczności ewakuacji, jeśli taka będzie decyzja.
W Atlantic City w stanie New Jersey zarządzono nawet “cerfew”, czyli nic innego jak godzinę policyjną – od 6 wieczorem do 6 jutro rano nikt nie może przebywać na ulicy.
Huragan utrudnia życie sześćdziesięciu milionom Amerykanów – od Karoliny Północnej na północ aż do Maine. Oprócz relacji na żywo biednych przemoczonych reporterów, telewizje prześcigają się w dyskusjach jaki wpływ huragan Sandy będzie miał na wybory. Czy Ci, którzy chcieli (i mogli) zagłosować wcześniej – będą mieli taką możliwość? Jak długo zajmie usuwanie drzew, przywracanie prądu i czekanie na opadnięcie wody, jak już będzie po wszystkim? Czy uda się wszystko posprzątać przed wyborczym wtorkiem? Czy na „październikowej niespodziance” bardziej skorzysta Obama, bo jako prezydent będzie miał szansę pokazać się jako lider, czy może Romney, jeśli na przykład agencje rządowe nie poradzą sobie ze sprawnym usuwaniem szkód, cokolwiek miałoby to znaczyć?
A może jednak obecna sytuacja będzie korzystna dla Obamy, a przynajmniej dla jego głosu? Podczas ubiegłotygodniowego maratonu (ponad 85 000 kilometrów i 8 stanów od wybrzeża do wybrzeża w 48 godzin) prezydent powtarzał chwytliwe wersy o nowej chorobie “romnezji” która objawia się tym, że chory nie pamięta co mówił kilka dni wcześniej. Było słychać, że zebranym tłumom żarcik bardzo się podobał, ale Obama w każdej kolejnej odwiedzanej miejscowości opowiadał go z coraz większą chrypką. Najbliżsi współpracownicy prezydenta otwarcie przyznają w telewizjach, że wszyscy spija po 2-3 godziny na dobę. Przez najbliższe 8 dni lepiej nie będzie.
Republikanie ripostują z uśmiechem, że akurat tym demokraci nie powinni się martwić, bo będą mieli sporo czasu by się wyspać, kiedy Obama będzie musiał ustąpić miejsce w Białym Domu. Podkreślają też, że magiczne momentum (kolejne słowo-klucz podczas tych wyborów) od czasu pierwszej debaty jest po ich stronie i z każdym dniem kandydat republikanów zmniejsza różnice w sondażach. Romney na ostatnich wiecach z radością wyłapuje banery “Demokraci zagłosują na Romney’a”. Coraz częściej też używa słowa “change”, które jeszcze cztery lata temu wydawało się być już na zawsze zarezerwowane dla Obamy. Ale dziś i jutro także i Romney odwołał swoje zaplanowane spotkania.
Nadciagający huragan Sandy pokrzyżował także plany uczestnikom wczorajszego prawdziwego maratonu w Waszyngtonie. Sam bieg może nie jest aż tak popularny jak maratony w Bostonie, Nowym Jorku czy Chicago, i trudno się dziwić, że w tej dyscyplinie wyraźnie przemęczeni kandydaci na prezydenta nie podjęli pałeczki. W 1997 roku bieg ukończył ówczesny wiceprezydent Al Gore (czas 4:54:25), ale jak pamiętamy, w późniejszych wyborach wyczyn ten mu nie pomógł. Media przypominają, że trzy lata wcześniej waszyngtoński maraton ukończyła Oprah Winfrey – jej czas 4:29:15 do dziś pozostaje niedoścignionym marzeniem dla wielu amatorów. Ci, którzy przylecieli specjalnie na maraton z innych amerykańskich miast – niespodziewanie regenerują obolałe mięsnie w stolicy, bo nie zdążyli wrócić do domów przed odwołaniem lotów i zamknięciem lotnisk.
Niepocieszeni mogą być też wszyscy, którzy już w weekend planowali imprezy Halloweenowe. Do środy raczej się nie poprawi, wiec pogoda nie będzie też raczej sprzyjała zbieraniu łakoci przez przebrane dzieci. A szkoda: waszyngtoński dziennik “Express” wśród propozycji na tegoroczne stroje umieścił szereg wyborczych hitów (nie licząc popularnych, acz kiepskich papierowych masek kandydatów): Strój “niezdecydowanego wyborcy” to kombinacja kostiumu czerwonego i niebieskiego (kolorów partii), ozdobionego przypinkami obydwóch kandydatów oraz skonfundowanego wyrazu twarzy. Mniej wymagająca może się okazać opcja przebrania się za Clinta Eastwooda: wystarczy przynieść na imprezę własne krzesło i przegadać z nim cały wieczór.