W Warszawie zawsze się znajdzie ktoś, kto ma więcej i jest bardziej, więc każdy komuś czegoś zazdrości. Dziś najbardziej zazdrościmy Kulczykowi, bo się okazało, że nie dość że z Poznania, to jeszcze ma najwięcej, tak dużo, że więcej nie ma w Polsce nikt.
blogerka, zawód wyuczony - psycholog, zawód wymarzony - pisarka, zawód wykonywany - pani w garsonce.
Zaczęłam się zastanawiać, czego i komu w takim razie może zazdrościć Kulczyk, warty dziewięć przecinek siedem bardzo dużej bańki, bo cóż może być bardziej fascynującego od pragnień człowieka, który ma wszystko. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że jestem głupia i pusta, bo pieniądze to nie wszystko, wręcz nawet bardzo mało, a świat jest pełen nieszczęśliwych bogaczy, od Ebenezera Scrooge’a (dwunaste miejsce na liście najbogatszych postaci fikcyjnych miesięcznika Forbes) po dziedziczkę Hilton. Ja jednak uważam, że wolność wyboru jest wtedy, gdy pieniędzy jest nieskończenie dużo, lub nie ma ich wcale. Ale wracając do tego Kulczyka i ‘czego można chcieć, jeżeli ma się wszystko’. Zaciekawiło mnie to do tego stopnia, że zakupiłam tygodnik opinii, który tegoż Kulczyka ogłosił na okładce najbogatszym z żyjących Polaków, oraz zamieścił dwustronicowy wywiad. Miałam nadzieję, że z wywiadu dowiem się, że Kulczyk jednak o czymś marzy, na przykład o świętym spokoju, chacie w Bieszczadach i hodowli szczęśliwych kur na szczęśliwe jajka, albo chociaż o pokoju na świecie, ale nie. Wciaż nie wiemy, czy Kulczyk o czymś marzy, czegoś pragnie i komuś zazdrości, za to wiemy już, jak najłatwiej zarobić pierwszy milion. Otóż najłatwiej dostać go od ojca. No i jak tu takiemu nie zazdrościć. No i zazdrościmy, chociaż niekoniecznie Kulczykowi.
Na przykład moja przyjaciółka, nazwijmy ją A, napisała do mnie ostatnio maila, który jakby był listem, z pewnością byłby mokry od łez z wściekłości. Otóż moja A zazdrości swojemu byłemu mężowi. Dziecka mu zazdrości, dziecko jest męża i innej kobiety, nie jej. A też by bardzo chciała mieć dziecko, niestety w wyniku nieszczęśliwego splotu okoliczności, jej mąż się pomylił i zamiast zrobić dziecko prawowitej małżonce, zrobił dziecko jednej swojej koleżance, przez co siłą rzeczy stał się mężem byłym. Bywa. Tymczasem A odżyła, schudła, wypiękniała, a były mąż zmarniał okrutnie i ślubny garnitur z niego zwisa, przez co możemy przypuszczać, że zazdrości A wolności i ośmiogodzinnego snu. Kilka dni po tym rozpaczliwym mailu wybrałam się z inną znajomą, nazwijmy ją B, na spacer z wózkiem po Polu Mokotowskim. Zawartość wózka, 3 lata i 2 miesiące, szybko zażądała opuszczenia pojazdu i przegoniła nas po parkowych alejkach. Zaczęłam opowiadać B historię mojej przyjaciółki, ale ta przerwała mi w pół zdania wyraźnym żądaniem, żebym przestała ją wkurzać, bo nie marzy o niczym innym, jak o wręczeniu tego cholernego bachora komukolwiek i ucieczce z miasta na chociaż dwa dni. Najlepiej w miejsce, gdzie dzieci są surowo wzbronione. Po dwóch dniach leżenia, oglądania seriali i odrabiania zaległości w lekturze może wrócić i znowu kochać trzyletnią zawartość dziecięcego wózka. Niestety, takiej opcji nie ma, więc B jest blada i ma podkrążone oczy, oraz schudła już tak bardzo, że niedługo nie będzie jej widać. Czego jej oczywiście zazdroszczę, bo też bym chciała być ledwo widoczna.
Oprócz B, zazdroszczę też nastoletnim koleżankom mojego brata, druga liceum, tym pięknym, gładkoskórym i błyszczącowłosym stworzeniom o figurze pora, bez odpowiedzialności i bez niewolnictwa kredytu hipotecznego. Jasne, że nie zamieniłabym się za żadne skarby, bo to w gruncie rzeczy nie tak dawno było i wciąż pamiętam, jak bardzo wkurzałam samą siebie. Z kolei nastoletnie sylfidy patrzą zazdrosnym wzrokiem na moją kartę kredytową, za którą mogę kupić alkohol bez upierdliwego pytania o dowód i bilet lotniczy w dowolne miejsce na świecie, zazdroszczą mi tupania po schodach o piątej nad ranem bez konsekwencji w postaci rodzicielskiego szlabanu na następne cztery tygodnie i braku bata w postaci zbliżającej się matury i pięciu kolejnych lat wkuwania na pamięć na studiach. Ja o ukończonych studiach już dawno nie pamiętam, i oprócz gładkiej skóry i figurze pora marzę o odwadze, która pozwoliłaby mi od czasu do czasu wywrócić swoje życie do góry nogami i zaczynać wszystko od nowa, bo nie ma dla mnie nic bardziej przerażającego, niż stałość, constans i stabilizacja.
Jakiś czas temu siedziałam z pewnym znajomym przy ginie z tonikiem i rozmawialiśmy o tym, czy istnieją jakieś limity chcenia. Opowiedział mi historię, której szczegółów niestety nie pamiętam (być może odrobinę za dużo ginu), ale sens dotarł i we mnie został. Było o człowieku, który żyje sobie w dżungli (na Borneo, albo w Amazonii, albo w ogóle nie w dżungli tylko na Antarktydzie, w każdym razie na pustkowiu), nie umie czytać, nie umie pisać, mieszka w szałasie, je to, co sobie upoluje/zasieje/zbierze/przemieli/upiecze, niczego nie pragnie i jest szczęśliwym człowiekiem. Zaczęłam machać rękami i udowadniać, że to nie tak, i gdyby nie dysonans i chęć zaspokojenia ciągłego „mocniej”, „więcej” i „bardziej”, nigdy byśmy nie wyszli z jaskini, Paryż nie miałby Notre Dame, Salzburg Mozarta, nie czytalibyśmy Nabokova, a Armstrong nie pozdrawiałby telewidzów z księżyca, i że ja wolę być niezaspokojona, niż szczęśliwa.
Ale potem to sobie przemyślałam i na dzień dzisiejszy nie mam bladego pojęcia.