Skoro mamy lipiec, to znaczy że są ogórki, maliny, wakacje i co tydzień jest wesele. Podobno obecnie obowiązującym trendem jest nielubienie wesel, ostentacyjne ich unikanie, a jeżeli już koniecznie trzeba, to siedzenie w kącie z miną okazującą bycie pod przymusem i pełne poświęcenia cierpienie. Trendu tego nie rozumiem i się z nim nie identyfikuję, bo nie znam lepszego źródła obserwacji antropologicznych, socjologicznych i psychologicznych, niż porządna staropolska biba.
blogerka, zawód wyuczony - psycholog, zawód wymarzony - pisarka, zawód wykonywany - pani w garsonce.
Proszę mi pokazać drugie takie miejsce, gdzie polskość objawia się w całej swej okazałości, esencja sama, ekstrakt z polskości, można powiedzieć. I nie ma co marudzić i utyskiwać, nie ma co swego własnego gniazda kalać, bo pluć na polskie tradycyjne wesele, to jak własne korzenie i dziedzictwo opluć. Niby można, niby niektórzy odcinają i plują ile sił, ale krew nie woda, krwi nie oszukasz, przed krwią nie uciekniesz, ile byś metrów na Kabatach nie kupił, ile kilogramów sushi nie wciągnął, i ile razy na lunch zamiast na obiad nie poszedł. Lepiej się od razu pogodzić i pokochać, niż walczyć z wiatrakami, białym misiem, rybkami w jeziorze, wujkiem Staszkiem (ok, dwudziesty pierwszy wiek, stryj Stanisław niech będzie), ciotką Haliną i weselną czystą ojczystą. Zresztą już w zamierzchłych czasach liceum bardzośmy się z Wyspiańskim polubili, a Smarzowskiego oglądałam z pięć razy, i zupełnie nie rozumiem tych, którym to się jawi jako doskonała komedia, bo to nie tyle śmieszne jest, co naturalistycznie i do bólu prawdziwe, do szkół z tym, jako lekturą obowiązkową, bo kryterium uniwersalizmu spełnia w stu procentach i w ogóle Smarzowski wielkim poetą był i jest wciąż niezmiennie.
No więc ten lipiec mamy (nie zaczynaj zdania od więc, ileż to razy trzeba powtarzać), mamy i wesela, w minioną sobotę również byłam na jednym. Już droga w tamtą stronę zrobiła mi w patriotyzm, bo wiodła niedawno otwartą autostradą, którą przebyłam z nieustającym opadem szczęki, bo oto po latach upokorzeń na ograniczeniach do pięćdziesięciu za Strykowem, wyprzedzaniu przez tiry i niszczeniu zawieszenia w kolejnych samochodach (nie moich wprawdzie, lecz bywszych narzeczonych), wreszcie weszliśmy do Europy, tej prawdziwej takiej, nieudawanej, i z mojego rodzinnego Pruszkowa hyc! trzy tysiące z okładem i jesteśmy w Lizbonie. Coś pięknego, ekscytuję się, egzaltuję i ogólnie dużo słów na literę „e”. W patriotyzm zrobiły mi też widoki za oknem, gryka jak śnieg biała, dzięcielina pałająca, zboże rozmaite i tym podobne, do tego temperatura bliska ideału, więc już jazda nastawiła mnie pozytywnie. Na miejscu oczom mym ukazał się las, jezioro i pomost, więc choć wydawało mi się to niemożliwe, moja ekstaza sięgnęła jeszcze wyższego zenitu, niż w nim była uprzednio. Przyodziałam strój odpowiedni dla okoliczności, odprasowany i bez biustu na wierzchu (kościół, nieznane mi cudze ciotki), i pozostało mi już tylko oczekiwanie na ten festiwal polskości w pełnym rozkwicie. I tu się, muszę przyznać, srodze rozczarowałam.
Przede wszystkim, nie stwierdzono ani jednej panny w tafcie, sztandaru polskiego wesela, a także jego hymnu, to jest pieśni biesiadnej o białym misiu. Zespół Boys w swoim największym klasyku o szalonej kobiecie owszem wystąpił, natomiast bawiono się przy nim kulturalnie i bez biegania z papierem toaletowym wokół sali, co było moim drugim rozczarowaniem, bo przez cztery lata na żadne wesela mnie nie zapraszano i z utęsknieniem wypatrywałam hardkorów tego rodzaju. Nie było. W ogóle to tak, niby czysta ojczysta w połączeniu z upałem powinna dać skutki spektakularne, niby bigos i tatarek niebezpieczne przy tych trzydziestu kilku stopniach, a ani czerwonych na twarzy wujków, ani mordobicia, ani pijanej ciotki wyciągającej brudy sprzed drugiej wojny światowej, wszystko grzeczne, przyzwoite i akuratne. Bardzo niemedialnie, gdzie mięso, gdzie łzy, gdzie krew, flaków nie ma ani dosłownie, ani w przenośni, i o czym tu potem pisać, że się naród ucywilizował, jeździ autostradami i rozrób na weselach nie ma żadnych, towarzystwo grzeczne, nieczerwone, a spocone li tylko dlatego, że tańczyło w gorącu?
Całe szczęście, w nadchodzącą sobotę zaszczycam swoją obecnością kolejną imprezę tego typu, tym razem w prawdziwej, acz dostosowanej do tego celu stodole na bardzo prawdziwej i bardzo zabitej dechami wsi polskiej. Wprawdzie towarzystwo wybitnie miastowe, ale drzemie we mnie cień nadziei, że pod wpływem okoliczności przyrody, bliskiej obecności snopowiązałek, obory i prawdziwej żywej krowy, obudzi się w towarzystwie krew przodków, podgotowana dodatkowo tradycyjnie polskimi trunkami i będzie można na jakieś choćby maleńkie mordobicie sobie popatrzeć. Jeżeli nie, stracę resztki wiary w naród, nie dość że drogi pobudowali, to jeszcze kulturalnie pić się nauczyli. Co za czasy.