Zanim zdobędą mistrzostwo w Lidze Mistrzów, przeczytajcie o Karolu Bieleckim. – Kiedyś powiedziałem, że nic mnie nie złamie – mówi lewy rozgrywający Vive Targi Kielce – pewnie dlatego, z tej pychy, los mnie przetestował. Dziś jego drużyna, jako pierwsza polska, zaszła tak wysoko.
Umawiamy się w kieleckim rynku. W Gildii. Jest dobrze, obaj lubimy to samo miejsce. Przychodzą oboje. Za rękę. Marta smukła i zwiewna. On wysoki. I jakiś taki… sprężysty. Idą jak gdyby nigdy nic i chlapią na boki. Właśnie spadł deszcz.
– Jak to? – myślę sobie. – Ten gość jest najlepszy na świecie?! Pewnie to samo pomyśleli o nim lekarze w szkole mistrzostwa sportowego. Też się nie poznali. Na szczęście mam nieco łatwiej od panów doktorów. Popytałem gdzie trzeba.
– Chcesz historię Koli w trzech zdaniach? – Rysiek Biskup, pisarz, obieżyświat, reporter, zna w Kielcach wszystkich. Od zawsze. I ma talent do syntezy.
– No pewnie, że chcę.
– Był sobie raz chłopak z biednego Sandomierza. Grał w nogę, ale ktoś podpatrzył, jak potrafi rzucić ręką, już nie wiadomo, czy to piłka była, czy może kamień. Nikt tak nie rzucał w całym Sandomierzu. Zaczął grać w rękę. Marek Adamczak ściągnął go do Kielc. Najlepsza drużyna w kraju, Kola wychodzi do podania! I okazało się, że rzuca najlepiej w Polsce. Od tej pory miał wszystko: kasę, samochód, mieszkanie, sławę i 17 lat. I to mógłby być koniec. Ale jakoś sobie poradził. With a little help of some friends. Niemcy kupili go za milion. Do dziś to najwyższa suma w historii polskiego szczypiorniaka. Wyszedł na pierwszy mecz w najlepszej lidze i trafił tylko trzy razy. Ale Niemcy byli uszczęśliwieni. Bo na całym świecie nikt nie potrafił rzucić z taką siłą. Przynajmniej 140 km na godzinę.
Krótka piłka
Sandomierz. Może to nie była najbardziej luksusowa dzielnica, ale przynajmniej i w rodzinie, i na podwórku wszyscy grali w nogę. Kola też. Wtedy nie miał dwóch metrów wzrostu, więc takie przezwisko mogło pasować.
– W zasadzie graliśmy, jak to się mówi, rekreacyjnie, ale kiedy tylko pojawiła się szansa, zapisaliśmy się do klubu.
Cztery lata w młodzikach miejscowej Wisły wystarczyły: upomnieli się o niego działacze z Tarnobrzega. To nie były żarty. Siarka grała w ekstraklasie.
– I wtedy pomyślałem o ręcznej.
– Jak to? Kariera o krok, a ty o ręcznej myślisz?
– Mój nauczyciel WF-u Ryszard Kiljański uznał, że mam talent. Namawiał mnie i namawiał, żebym rzucił nogę i wziął się za szczypiorniaka. On, kierownik zespołu juniorów, nawet moja wychowawczyni, pani Teresa Żulińska.
Wszystkim zależało. Nikt w tym wieku nie rzucał piłką z taką siłą. W końcu Kiljański postawił sprawę jasno: „Albo grasz w ręczną, albo masz pałę z WF-u”.
– I co?
– Nie postawiłem się. Nie było mnie stać na pałę.
Odpuścił. Przyłożył się do ręcznej i poszło. Kiljański miał rację. Chłopak miał zabójcze przyłożenie.
Wielka stopa
Koniec szkoły. Postawił na jedną kartę. Pojechał na testy do gdańskiej szkoły mistrzostwa sportowego.
– Wtedy pierwszy raz pomyślałeś, żeby być zawodowcem?
– Nie… to raczej było wtedy, kiedy dostałem rower. Przez chwilę chciałem być kolarzem – uśmiecha się. – Ale postępy czyniłem, bo wszyscy to robiliśmy. Zero kalkulacji. Czysta przyjemność rywalizacji.
Na testach przepadł. Po latach trener Jan Prześlakiewicz przyzna, że to był jego życiowy błąd. Gazety napiszą, że Bielecki podpadł lekarzom, bo… dziwnie stawiał stopy.
– Naprawdę tak było?
– No coś ty – Karol kręci głową. – To legenda. Miałem warunki jak należy. Gdybym nie miał, nie wzięliby mnie do Iskry. Po prostu nie pasowałem do ich koncepcji. „Żaden problem”, powiedziałem, ale bolało. Pierwszy raz usłyszałem „nie”. Ktoś zatrzasnął drzwi na mojej drodze.
– I co?
– Nauczyłem się, jaki jestem zawzięty. Jak mi mówią „nie”, pracuję jeszcze bardziej.
Drużyna trenowała trzy razy w tygodniu. On pięć. Potem biegał. Nocami oglądał na wideo mecze niemieckiej ekstraklasy. Cofał. Puszczał. Wciąż na nowo. Aż zrozumiał. Chciał grać jak oni.
– Poświęciłem cały czas na piłkę. Zrozumiałem, że w sporcie idzie nie o to, żeby nie upadać, ale o to, żeby powstawać. Nie wiem, jak to się przekłada na naukę, bo dopiero robię studia, wtedy grałem. Jeśli nie potrafiłem czegoś zrobić po dziesięciu powtórzeniach, to znaczyło, że nie skończę treningu, jeśli nie spróbuję jeszcze sto razy.
– I próbowałeś?
– Próbowałem.
– Wychodziło?
– Nie zawsze. Ale zawsze wiedziałem, że w końcu się uda.
Jego trener Mieczysław Gospodarczyk zgłosił Kolę do rozgrywek II ligi. Karol miał niespełna 16 lat. Po kilku miesiącach Marek Adamczak ściągnął go do Kielc. Iskra to była wówczas najlepsza drużyna w Polsce.
Dar Boży
– W Kielcach żyłem, jak chciałem. Nie umiałem sobie wyobrazić, że zostanę w Sandomierzu całe życie – patrzy to na mnie, to na Martę, żeby zrozumiała. – To piękne miasto, ale chciałem jechać do Niemiec, grać w Bundeslidze, oglądałem ich rozgrywki na wideo i czułem, że też tak potrafię. Rozumiesz? Tak sobie wtedy wyobrażałem szczęście: robić to, co się lubi, być najlepszym i mieć z tego pieniądze.
W Kielcach życie się odmieniło. Skończył 17 lat i z dnia na dzień stał się gwiazdą. Życie nie raz i nie dwa próbowało go porwać, ale Adamczak był jak drugi ojciec. Pilnował, żeby Karol nie zwątpił.
– A ja miałem wiarę. Jeśli wierzysz, uda się. Ja miałem wiarę silną jak dziecko. Wyszło to w końcu na testach psychologicznych. Miałem niezachwianą wiarę, że będę najlepszy.
– W Kielcach?
– Na świecie.
Trzy gole
– Chciałem wyjechać. Magdeburg chciał zapłacić. Klub w Polsce zarobił. Wszyscy są szczęśliwi. Albo przynajmniej zadowoleni – wyjaśnia, że nie ma poczucia, że ktoś go kupuje czy sprzedaje. – Grałem w najlepszej lidze świata za prawdziwe pieniądze, dużo większe niż w Polsce. W Kielcach masz wynajęte mieszkanie i niezły poziom życia. W Niemczech zarabiasz dość, żeby sobie kupić dom. To chyba nie grzech? Jesteś zawodowcem, więc chcesz mieć jak najlepszy kontrakt. I to nie znaczy, że dla kadry, dla orła na koszulce, grasz na pół gwizdka, bo za darmo. Albo że jeśli nie zapłacą, to nie masz radości z grania. Ale jesteś dorosły, musisz być odpowiedzialny. Nie da się grać do końca życia.
Pierwszy mecz w Bundeslidze zapamiętał na całe życie.
– To było w Grosswallstadt. Rzuciłem trzy gole.
– Jak na ciebie to niewiele.
– Zdarzało mi się rzucać po 15, ale były mecze, że tylko dwa. Zależy od formy, zaufania kolegów, trenera. Miałem szczęście, że w ogóle zaistniałem. Jeśli trener ci nie zaufa, nie masz szans rzucić nawet jednego. Wtedy byłem młody, nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile pozamerytorycznych spraw potrafi się wmieszać między zawodników i trenera. Te trzy bramki pamiętam, bo były pierwsze na Zachodzie. Gdybym ich nie rzucił, nie byłoby mnie więcej na boisku.
W sezonie 2004/2005 rzucił dla SC Magdeburg 189 bramek w 32 spotkaniach.
Jak źrenica oka
– Tyle masz w sobie pokory. W życiu, ale nie na boisku.
– Powiem ci, że to się zmienia z doświadczeniami. I pewnie trochę z wiekiem. W piłce ręcznej jest dużo połamanych kości i pozrywanych mięśni. Patrzyłem, jak kosi moich przyjaciół, a mnie omijało. Nigdy nie miałem żadnej kontuzji. 15 lat zawodowej walki i tylko siniaki. Miałem szczęście.
– Na szczęście trzeba zapracować.
– Wszystko zaczyna się od wiary. Bez wiary w ogóle bym nie wstawał z łóżka. Bo jeśli nie wierzysz, to po co wstawać? O co walczyć? Ja mam wiarę. Ona jest jak plan: trzymasz się jej, wstajesz, walczysz. I jeśli masz dość szczęścia – wygrasz. Ja wygrywałem. Ale tego, czego najbardziej pragnąłem, nie zdobyłem: ani mistrzostwa świata, ani mistrzostwa Niemiec, ani medalu na olimpiadzie. Wygrałem za to kilka spraw w życiu: jestem zawodowym sportowcem, jak marzyłem. Jestem w tym dobry. Podniosłem się po kontuzji, choć nikt, prawie nikt, nie dawał mi szansy. To są moje zwycięstwa. Ale i tak najważniejsze, co możesz w życiu mieć, to miłość. Ale jeszcze mam plan. Żeby zdobyć puchar Polski i dojść na szczyt w Lidze Mistrzów. Ale miłość jest ważniejsza od tego, co można wygrać na boisku.
Spotkali się wiosną. Na początku marca. Od Karkonoszy ciągnął jeszcze chłód, ale rynek we Wrocławiu rozgrzany był słońcem. Pojechali z Krzyśkiem Lijewskim, żeby zobaczyć miasto, ale właściwie to zobaczył tylko ją.
– W samym środku starówki – uśmiecha się. – Tak było, co, Myszko?
– Tak było – Marta ściska go za rękę.
Potoczyło się jak lawina.
– Trafiła się szansa, żeby grać w Kielcach, i postanowiłem, że wrócę. W Niemczech byłem osiem lat. Ale nigdy nie myślałem o tamtym miejscu „dom”. To była praca. I puste pokoje, kiedy wracałem. Nie wiem, jak mogłem żyć w samotności. Kiedy spotkałem Martę, wszystko nabrało sensu. Nie chciałem czekać dłużej.
Za każdym razem, kiedy Karol jechał do Polski, trafiał do Kielc. Tu miał wszystkich przyjaciół. Kiedyś pojechali w kilku na wieś. Kwadrans do centrum. Kolega pokazał mu dom. Tuż obok własnego, po sąsiedzku. Dom był do kupienia.
– No dobra. Biorę – zdecydował się od razu. – Przecież po to pracowałem, żeby mieć dom.
Teraz tutaj jest dom, a w Karkonosze, do rodziców Marty, jeżdżą na wakacje. Chodzić po górach. Jeździć na rowerze. Posmakować życia.
– Szczęścia trzeba strzec jak źrenicy oka.
Pole widzenia Najpierw był szok. 11 czerwca, kielecka hala, towarzyski sparing z Chorwacją. Dziesiąta minuta. Kciuk w oku. Przebita powieka. I gałka oczna też.
– Pierwsze chwile były… Wiesz, były łatwiejsze, niż się wydaje. Bo najpierw ból, nie wiesz, co się dzieje, chwilę potem dają ci środki przeciwbólowe, one cię tumanią, usypiają, jesteś w szpitalu... A potem zaczynają się schody.
Gazety napisały, że po zabiegach w Lublinie oko reaguje na światło.
To nieprawda. Nigdy nie reagowało. Kiedy w Tybindze, gdzie ma przejść serię operacji, budzą go po tej pierwszej, usłyszy, że nie ma już czego operować. Wyłącza komórkę. Z nikim nie rozmawia. Bogdan Wenta dzwoni do Sławka Szmala. Szmal wie, że Kola jest twardy. Mówi Wencie, że Karol się nie da, że wróci.
– Ale jak to?
– Zostało mu jedno oko, więc nie będzie musiał już patrzeć, jak wielka jest bramka, skupi się na tym, co robi bramkarz.
Ale przecież wtedy nikt chyba nie wierzy, że Bielecki da radę się pozbierać.
Zapraszamy na www.malemen.pl. Więcej Karola Bieleckiego w numerze kwietniowym miesięcznika Malemen.