To jedno z największych zaskoczeń mojego życia. Akcja dedykowana sobie i kilku znajomym z Facebooka, osiągnęła rozmiar słynnej brazylijskiej Maracany. Jak to mówią, życie jest jak pudełko czekoladek... szczególnie w tak pięknie nieprzewidywalnym kraju jak nasza Polska.
Jeśli miałbym w jednym zdaniu odpowiedzieć na pytanie, za co lubię nasz kraj, bez namysłu odpowiedziałbym – za wrodzoną przekorę i ułańską fantazję.
Kwintesencją tego stwierdzenia jest dla mnie kazus „Basenu Narodowego”, czyli pamiętnego jesiennego meczu z 2012 roku, kiedy Polska miała stoczyć piłkarski bój z drużyną Anglii. Nie stoczyła, bo tamtego wieczoru spadł rzęsisty deszcz, a ktoś nie przewidział w porę, że być może warto zamknąć zbudowany kosztem milionów złotych dach nad obiektem.
Gdyby mecz rozgrywał się w jednym z krajów „Starej Europy”, dajmy na to Szwajcarii czy Szwecji, podejrzewam, że poza kilkoma niewybrednymi uwagami pod nosem organizatorów, kibice rozeszliby się grzecznie do domów. Kultura, ład, wysoki poziom – oceni ktoś. Ale z drugiej strony – śmiertelna nuda.
Jesteśmy narodem porządnie utytłanym historią. Z uwagi na poniżenia ze strony zmieniających się przez dziesięciolecia Panów, w geny każdego z nas wpisany jest wyjątkowo silny instynkt przetrwania, na pewno też niepokój, niepewność przejawiająca się niewiarą w istnienie jakiegokolwiek trwałego ładu.
Taki bagaż doświadczeń wykształcił w nas jednak pewną cudownie wyjątkową cechę, której chyba powinien zazdrościć nam świat. Nazwałbym ją umiejętnością surfowania na fali problemów (świetną metaforą tegoż są pływacy z Narodowego). Jest też przekora – ta świecąca się na czerwono lampka, która zapala się zawsze wtedy, gdy ktoś z góry powie nam, że czegoś nie wolno albo my czegoś nie potrafimy.
Dzielę się tą refleksją, gdyż w ostatnich miesiącach sam doświadczyłem mocy tego stwierdzenia.
27 grudnia 2014 roku. Leniwe popołudnie przed telewizorem. Tuż po świętach, w przededniu Nowego Roku. Zastanawiam się nad jakimś sensownym postanowieniem, które mógłbym podjąć w 2015 roku. Może książki? W końcu mówi się, że jako społeczeństwo czytamy ich tak mało. To dobry pomysł. Ile przeczytać w ciągu roku? Sto? Za dużo. Może 52 – w końcu tyle mamy tygodni roku. Dobrze.
Druga myśl: być może paru znajomych będzie chciało podjąć to wyzwanie razem ze mną? W końcu raźniej realizuje się jakiś cel motywując się wzajemnie. Idę do drugiego pokoju i w 15 minut zakładam profil wydarzenia na Facebooku. Zapraszam znajomych do wzięcia udziału. I wyłączam komputer, oddając się w dalszym ciągu poświątecznej labie. W duchu myślę „Gdyby 50 osób wzięło udział i przeczytało te 52 książki w 2015 roku – byłoby super. Jakby doszło do 100 osób – to byłbym w siódmym niebie i uznałbym to za sukces”.
Po trzech dniach liczba zaangażowanych przekraczała już 20 tysięcy internautów. Po tygodniu – niespełna 70 tysięcy. Wraz z początkiem kwietnia doszliśmy wspólnie do 100 tysięcy osób deklarujących, że w 2015 roku przeczytają 52 książki, a więc jedną na tydzień.
Znam popularne zarzuty na temat tej akcji: na pewno nie wszyscy wypełnią owo wyzwanie. Bez wątpienia spory odsetek ludzi dodał się do grupy tylko i wyłącznie po to, by zabłysnąć w towarzystwie znajomych z Fejsa. Poza tym „czytanie ze stoperem w ręku to nie czytanie, tylko jakieś wyrobnictwo”.
Jeśli jednak okaże się, że wyzwanie rzeczywiście wypełni jedynie co dziesiąty uczestnik, uznam to za wielki sukces. Ba, jeśli przy tej skali, uda się to zaledwie procentowi z zaangażowanych czytelników, będę myślał podobnie.
Co mają jednak wspólnego „Pływacy z Narodowego” z wyzwaniem „Przeczytam 52 książki w 2015 roku”? Otóż w obu przypadkach widząc pewien odgórny problem nie rozeszliśmy się do domów, lecz z właściwym dla siebie urokiem okiełznaliśmy tę falę.
O czym mówię? Telewizja, radio, prasa co roku cytują nam ponure dane dotyczące spadku czytelnictwa. Wnioski nie są optymistyczne: Polacy gorsi od reszty Europy, głupiejemy, pogrążamy się we wtórnym analfabetyzmie.
I wtedy właśnie w sercu budzi się wewnętrzny Kmicic z „Pana Wołodyjowskiego”. Wymachując zuchwale szabelką, z pogardą spogląda w oczy statecznym panom w garniturach, krzycząc:
- Ja nie czytam? Ja nie czytam? No to patrzcie!
A już tak zupełnie serio - uważam, że tuż za plecami krzykaczy, którzy każdego dnia pchają się na pierwsze strony gazet i ekrany telewizji, współczesną Polskę tworzą naprawdę ciekawi świata, ambitni i mądrzy ludzie.
Doceńmy ich czasem… to znaczy – doceńmy ludzi wokół siebie.