Jak wyglądała droga na szczyt jednego z pionierów polskiego hip-hopu - Liroya? O tym opowiada nam wydana w grudniu książka biograficzna tego artysty - "AutobiogRAPia vol. 1".
"Scyzoryk" Liroya był autentycznym hitem 1995 roku. Pamiętam, że tamtego lata byłem na koloniach nad polskim morzem i niemal każdy dzieciak z dowolnego zakątka kraju chciał być wtedy mieszkańcem Kielc.
Nieco później, w telewizji i radiu pojawiły się wypowiedzi ekspertów, że niespotykanie dotąd wulgarna muzyka Liroya jest wzięta żywcem z rynsztoka i powinna zostać zakazana ze względu na swój zgubny wpływ na młodzież. Sprawiło to, że w wielu domach debiutancki "Albóóm" Liroya był w oczach rodziców nastolatków towarem niemal równie niepożądanym co alkohol i narkotyki, i było to oczywiście wodą na młyn popytu na ten krążek. Do dziś sprzedało się ponad 400 tysięcy egzemplarzy płyty Liroya, co jest do dziś niepobitym rekordem w dziedzinie polskiego hip-hopu.
W 1995 roku, czyli w czasie gdy dla wielu słuchaczy zaczynała się przygoda ze zjawiskiem "polskiego rapu/hip-hopu", kończy się akcja napisanej przez Piotra "Liroya" Marca wspomnieniowej książki "AutobiogRAPia vol. 1".
Nieco zapomniany, 42-letni dziś Liroy, wzorem wielu gwiazd ze światowego parnasu muzyki rozrywkowej, postanowił samodzielnie opisać czytelnikom drogę, która zawiodła go do spektakularnego, jak na polskie warunki, sukcesu w roku 1995.
Na początku przenosimy się w lata 70. i 80., które dla naszego bohatera są czasem dzieciństwa, spędzonym na kieleckim osiedlu Sady. Opowieści o osiedlowych przyjaźniach, bójkach, pierwszych miłościach i ucieczkach z domu, żywcem przypominają książki Adama Bahdaja, czy Zbigniewa Nienackiego, z tą różnicą, że Piotr Marzec wlewa w tę idyllę PRL koszmar dorastania w rodzinie wiecznie pijanego ojca, który wyżywa się fizycznie na swoich najbliższych.
Nastoletni Piotrek sypia z nożem pod poduszką, który ma go ochronić przed nieobliczalnością swojego rodziciela.
Mimo nieciekawego startu, bohater książki jawi się jako osoba umiejąca zadbać o swoje interesy, wykazująca się wyostrzonym zmysłem przetrwania i sprytem. Jeszcze jako nastolatek, Piotrek zostaje didżejem na szkolnej dyskotece, zaś kilka lat później puszcza swoją ulubioną muzykę w kieleckim radiu.
Kończąc technikum budowlane, nie popada w typową dla swojego środowiska beznadzieję, lecz pełnymi garściami czerpie z "owoców" przemiany systemowej lat 1989-1990. Najpierw przemyca magnetowidy z Berlina Zachodniego, zarabiając pierwsze spore pieniądze, potem z kolei wyrusza na szalony "melanż" do popadającego w ruinę ZSRR z "kieszeniami pełnymi rubli", następnie melduje się we Francji, gdzie wraz z innymi imigrantami pracującymi na budowie, zakłada swój pierwszy skład hiphopowy - Leeroy & The Western Posse.
Najciekawszym, w mojej opinii, fragmentem książki "AutobiogRAPia vol. 1" wydały mi się jednak kulisy początków kariery muzycznej Leeroya (a potem już Liroya) w Polsce, kiedy to orędownik zupełnie świeżego nurtu na polskiej scenie, musi użerać się z nieuczciwymi organizatorami koncertów i obiecującymi złote góry menedżerami, a jego determinacja i wiara w to co robi nieraz zostaje wystawiona na próbę.
Książkę "Autobiograpia vol.1" kończą znamienne trzy kropki, co daje nam sygnał, że niebawem możemy spodziewać się kolejnej odsłony wspomnień autora hitu "Scoobiedoo-Ya", od roku 1996 wzwyż, kiedy pseudonim Liroy zna już niemal każdy w Polsce.
Spisana na kartach biografia Liroya nie jest może gatunkowym majstersztykiem na miarę "Życia" Keitha Richardsa, czy "Desperado" Tomasza Stańki, jest też, w mojej opinii odrobinę za droga jak na kieszeń potencjalnego czytelnika (49 zł za ok. 220 stron). Z pewnością jednak nie można odmówić jej swoistego uroku.
Po lekturze, czytelnik powinien wynieść z niej budujące przeświadczenie, że nawet najgorszy życiowy start nie jest dla człowieka wyrokiem, a dzięki głowie pełnej pomysłów, determinacji i odrobinie sprytu, możemy sięgnąć po nasze marzenia. Owszem, brzmi to banalnie jak fabuła z ckliwego filmu o "American Dream", ale akurat historia Liroya rozegrała się nie pod palmami Kalifornii, lecz w zacofanej i siermiężnej Polsce lat 80. i 90