Ostatnimi czasy sporo mówiło się na temat wygórowanych cen biletów na największe polskie festiwale muzyczne z zagranicznymi gwiazdami. To fakt, że 500-600 złotych za trzydniową imprezę, to nie w kij dmuchał. Ostatnio bardziej jednak zadziwiła mnie informacja, na którą natknąłem się na plakatach wywieszonych w mieście, w którym mieszkam.
Otóż, dowiedziałem się, że aby wybrać się na dwugodzinny koncert "Unplugged", czyli po naszemu "bez prądu", rodzimej formacji Hey, widz musi zapłacić za bilet od 100 do nawet 145 złotych. Koncert odbędzie się w jednej z największych sal koncertowych miasta Krakowa.
Pamiętam jak jeszcze pięć lat temu, przeżyłem podobny szok, gdy dowiedziałem się, że wejściówki na koncert Anny Marii Jopek, w tej samej sali, kosztują, uwaga - 80 zł. Warto jednak podkreślić, że artystce towarzyszyli wówczas zagraniczni muzycy, którzy przyjechali do Polski specjalnie na trasę z polską wokalistką.
Mało tego, w 2006 roku, jeszcze jako student próbowałem wysupłać ze swojego skromnego budżetu 70 złotych na krakowski koncert Jaya Z - jednego z najpopularniejszych raperów na świecie. Wtedy wydawało mi się, że to naprawdę sporo kasy.
Nie urodziłem się wczoraj i wiem, że dopóki znajdą się chętni, organizowanie koncertu, z biletami w cenie 1/10, miesięcznej pensji pracownika galerii handlowej, się opłaci i będzie miało sens. Ktoś powie, że w ten sposób muzycy i organizator więcej zarobią i będą mogli nagrać jeszcze lepsze płyty, i zorganizować jeszcze lepsze trasy. Doskonale zdaję sobie też sprawę, że przygotowanie koncertu z poszerzonym instrumentarium wymaga większych nakładów finansowych.
Szkoda mi jednak wielu fanów grupy Hey - zespołu, który zaznaczam: prywatnie bardzo cenię, marzących o wybraniu się na koncert "bez prądu" ulubionej kapeli. Wielu z nich czeka ostre zderzenie z rzeczywistością.
Ceny biletów na koncerty, wzrosły w ostatnich latach dwu, a może trzykrotnie. Czy o tyle samo wzrosły pensje fanów muzyki? Nie sądzę.