Reklama.
Bankrutują kolejne biura podróży a zjawisku temu towarzyszy swoisty wyścig rozgrywany pomiędzy politykami, działaczami organizacji turystycznych i komentatorami, w konkurencji na najbardziej absurdalny pomysł uzdrowienia kryzysowej sytuacji w turystyce wyjazdowej. Brak chęci pogodzenia się z podstawowymi faktami, iż branża jest deficytowa i ryzykowna, potęguje specyficzną kreatywność wyżej wymienionego, szacownego i proreformatorsko nastawionego grona.
Miraż pierwszy – zwiększenie kwot gwarancyjnych ma uchronić turystów od bankructw biur podróży
Z niekłamaną troską ale i też zdziwieniem zauważyłem, iż wszystkie te pomysły koncentrują się na usuwaniu skutków, nie dotykając przy tym istoty problemu – braku zyskowności wykazywanej lub ukrywanej przez przygniatającą większość krajowych biur podróży. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że gdyby podliczyć wyniki ekonomiczne wszystkich organizatorów wycieczek zagranicznych, to per saldo cała branża jest na minusie! Jeśli zatem przyjąć za prawdziwe twierdzenie, iż tylko wyniki ekonomiczne są jedynie miarodajnym wyznacznikiem wiarogodności firmy, co samo w sobie w żaden sposób odkrywcze nie jest, to zacne wysiłki zatroskanych polityków powinny iść w kierunku usuwania obciążeń narzucanych na podmioty branży turystycznej a nie ich mnożenia.
Bez środków jak bez tlenu
Mój dobry znajomy Andrzej Betlej, który na bieżąco analizuje i komentuje sytuację tego sektora usług, na łamach internetowego wydania Rzeczypospolitej, słusznie wskazuje, że tylko dodatni standing ekonomiczny firmy będącej touroperatorem daje niezbędną gwarancję bezpieczeństwa dla turystów. Inaczej mówiąc – ów standing zwiększa prawdopodobieństwo rozpoczęcia i zakończenia ich zagranicznych wakacji w planowanym terminie (czyt. więcej - http://www.rp.pl/artykul/706099,909828-Panow-prezesow-od-turystyki-koszalki---opalki.html?p=1). Podzielając wyżej wymieniony pogląd nie sposób zauważyć, że coraz częściej postulowane zwiększanie kwoty gwarantowanych zabezpieczeń finansowych, w istocie zwiększa obciążenia i tak już coraz trudniej dającym sobie radę rodzimym i importowanym touroperatorom. To tak jakby alpiniście próbującemu wejść na Mont Everest po przekroczeniu 7 tysięcy metrów dołożyć dziesięciokilogramowy odważnik jednocześnie zabierając mu butlę z tlenem.
Ekonomia głupcze!
Dla każdego, kto szanuje prawa wolnego rynku oraz stosuje się do zasad podaży i popytu, oczywistym jest, że zwiększanie wysokości gwarancji jest czynnikiem podwyższającym koszty usług, obciążającym albo turystów (w postaci zwiększonej ceny usługi) albo organizatorów wyjazdów turystycznych (pomniejszając i tak już bardzo niską, o ile nie ujemną, marżę). Pół biedy kiedy dzieje się to w okresie wysokiego wzrostu gospodarczego (powyżej 4% PKB), który warunkuje wzrost popytu na dobra i usługi luksusowe. Kiedy jednak mamy do czynienia z zahamowaniem wzrostu PKB (poniżej 4%) lub mówiąc bardziej dosadnie – kiedy zmagamy się ze spowolnieniem gospodarczym, którego oznaki właśnie obserwujemy, wtedy to rynek tych usług staje się płytki. Zazwyczaj towarzyszy temu brak wyobraźni ekonomicznej, będący znakiem firmowym przygniatającej większości menedżerów turystycznych, którzy zamiast ograniczać programy, zwiększają je ponad poziom konsumenckiej absorpcji. Efektem tego ciągu przyczynowo skutkowego jest sprzedaż usług poniżej progu zyskowności, ergo utrata płynności, w efekcie której dochodzi do bankructwa touroperatora wraz z towarzyszącymi mu wszystkimi dotkliwymi konsekwencjami, dotykającymi klientów upadającego biura.

Ryzyko – znak firmowy turystyki wyjazdowej
Dla powyższej diagnozy nie bez znaczenia pozostaje również fakt, który dodatkowo jest dość ciężko przyswajany przez wyżej wymienione środowiska zatroskanych polityków, komentatorów i działaczy, iż turystyka wyjazdowa jest wyjątkowo wrażliwym i niosącym ze sobą wiele handlowych ryzyk sektorem usług. Globalne lub/i regionalne zawirowania gospodarcze, konflikty wojenne, wewnętrzne kryzysy polityczne w rejonach najbardziej atrakcyjnych destynacji turystycznych, niestabilność rynków paliwowych, gwałtowne skoki kursów walut oraz (nie bez znaczenia) niestabilność przepisów i coraz bardziej dotkliwa polityka fiskalna (i wiele innych), pogłębiają kłopoty tak międzynarodowych jak i rodzimych touroperatorów.
Zapewne uzasadnioną w tym miejscu byłaby wątpliwość, że przecież dotyczy to wszystkich branż, nieprawdaż? Ależ oczywiście, że tak! Z jednym wszakże zastrzeżeniem, iż z wyjątkiem przewozów lotniczych, żadna inna branża masowo nie otacza opieką tylu tysięcy Polaków poza granicami naszego państwa.
Miraż drugi – turysto! Tylko duże biura skupione w PIT i PZOT gwarantują, że nic przykrego Ci się nie stanie
Wspomniany przeze mnie Andrzej Betlej zwrócił już uwagę na to, że do tej pory odgrywał się swoisty teatr, w którym tzw. działacze kanapowych organizacji branżowych od wielu lat mamią klientów oraz media, iż „tylko” przynależność do ich elitarnych organizacji gwarantuje bezpieczeństwo polskim turystom. Młody człowiek powiedziałby zapewne, że to mega ściema. Nie mam zamiaru epatować nazwami zbankrutowanych firm skupionych w PIT i PZOT, które nie uniknęły bankructwa, bo nie o lincz przecież tu chodzi (piszący te słowa sam musiałby się zlinczować), lecz tylko o realną diagnozę sytuacji. Organizacje te nie dają żadnej, ale to żadnej gwarancji bezpiecznych i udanych wakacji. Szacowne grono mocno wysłużonych działaczy, zarządzając składkami swoich członków, organizuje raz do roku lub częściej, imprezę integracyjną w Polsce lub zagranicą, zamiast stworzyć wiarygodny rejestr touroperatorów, opracowany pod kątem ekonomicznej efektywności prowadzonej działalności biznesowej.
Dobra wiadomość jest taka, że piszący te słowa posiada wiedzę na temat tworzenia takiego rejestru przez osoby gwarantujące bezstronność i rzetelność publikowanych danych … oj już wkrótce będzie się działo!?
Mój kolega wymyślił nawet krótkie powiedzonko na ten temat: „Ani PIT ani PZOT bo tu trzeba robić SWOT (analiza mocnych i słabych stron – przyp. autora)”
Unijny imperatyw
Unia Europejska narzuciła (a jakże inaczej) na kraje członkowskie obowiązek zabezpieczenia klientów biur podróży do wysokości 100% wpłaconych przez nich kwot pieniężnych. Muszę szczerze przyznać, że rozumiem zapobiegliwość sfer rządowych i szerzej politycznych, gdyż ich obowiązuje wyżej opisana dyrektywa unijna. Niestety dowodzi to po raz kolejny, że unijna biurokracja skoncentrowała się (jak zwykle) na usuwaniu skutków, zamiast zintensyfikować wysiłki w kierunku zapobieganiu przyczynom – na tej samej zasadzie lepiej wyciągać z kieszeni podatników europejskich kolejne daniny na ratowanie Grecji, zamiast wcześniej dokładnie kontrolować na co greccy decydenci przeznaczają, otrzymywane z europejskich banków, pieniądze pochodzące ze sprzedaży coraz bardziej śmieciowych obligacji. Przykładów potwierdzających ww. tezę można bez większych kłopotów podawać więcej. Tak czy inaczej jest to w pewnym sensie argument na rzecz zrozumienia (nie mylić ze słowem „usprawiedliwienia”) dążeń rządzących do uwolnienia siebie od odpowiedzialności za skutki bankructw, przy jednoczesnym przerzuceniu jej na barki przedsiębiorców organizujących te wyjazdy.
Branżowy brak wyobraźni
O ile sfery polityczno-rządowe można w pewnym sensie zrozumieć, to całkowicie nie pojmuję postawy menedżerów polskich organizatorów turystyki wyjazdowej. Brak branżowej konsolidacji, brak wspólnie wypracowanego stanowiska, brak czytelnej i możliwej do zaakceptowania przez rządzących strategii oraz brak profesjonalnego lobbingu – to najcięższe, choć nie jedyne grzechy środowiska turystycznego. Ten wielogłos uniemożliwia jakąkolwiek skuteczną akcję „uwalniającą” branżę z nadmiaru regulacji i obciążeń, które ją przygniatają i które są kluczowymi przyczynami zapaści tego sektora.
Palenie zabija
Wkładając nieco kij w mrowisko proponuję odwrócić relację i przenieść odpowiedzialność za (nie)udane wakacje na … klientów! Nadmieniam, że nie stwierdzono u mnie choroby psychicznej i nie mam pragnień samobójczych. Proponuję jedynie odwrócenie sposobu myślenia – dlaczego to klient nie musiałby się ubezpieczać od bankructwa biura podróży? Ubezpieczenie takie mógłby nabywać indywidualnie u swojego agenta ubezpieczeniowego lub też podczas zakupu imprezy w swoim biurze podróży, dla którego sprzedaż ta (a raczej prowizja od sprzedaży) byłaby dodatkowym źródłem dochodu a nie obciążeniem kosztowym. Zapewne usłyszę larum, że przecież skąd klient miałby wiedzieć, że trzeba się ubezpieczyć (a jakże … bo Polacy nie wiedzą nawet, że dom trzeba ubezpieczyć od powodzi)? Może dobrym pomysłem byłoby aby każdy organizator musiał na swoich ofertach (katalogach, plakatach, ulotkach, bilbordach, reklamach telewizyjnych itp.) umieszczać formułkę, zbliżoną do tej którą czytamy na pudełkach papierosów („palenie zabija”) na przykład o treści: „kupując zagraniczne wczasy pamiętaj, że mogą one nie dojść do skutku! UBEZPIECZ SIĘ!”.
Autor jest (nie)wiarygodny
Już czytam te komentarze i inne recenzje: „sam jest bankrutem, zostawił za granicą ludzi a teraz się bezczelnie wymądrza” itd. Tak – jestem bankrutem! Jednak moje biuro podróży Big Blue, które zbankrutowało na 2 tygodnie przed końcem sezonu’2003, nie pozostawiło za granicą żadnego klienta. To zarząd i pracownicy upadłego Big Blue koordynowali do końca akcję powrotu turystów do kraju, pozostając w ciągłym kontakcie z ambasadami w Grecji i Egipcie, z Urzędem Wojewódzkim, Wartą i PLL LOT oraz swoimi klientami. Żaden klient nie został wyrzucony z hotelu! Wszyscy klienci, którzy nie wylecieli na wakacje otrzymali 100% zwrotu wpłaconych pieniędzy a Ci których sytuacja zmusiła do przedwczesnego powrotu do kraju dostali proporcjonalny zwrot pieniędzy za niewykorzystane świadczenia. To jedyne tego typu bankructwo w Polsce, kiedy turyści nie zostali materialnie pokrzywdzeni (pomijam czynnik emocjonalny bo zawsze pozostanę w tym zakresie dłużnikiem moich klientów). Warto jeszcze raz przypomnieć, że w przypadku Big Blue bankructwo w 100% zostało zawinione przez aparat skarbowy, który w trakcie sezonu wyegzekwował niespełna 2 miliony złotych wynikające z 2 przeciwstawnych i nawzajem wykluczających się decyzji UKS.
Dzisiaj, kiedy nie biorę czynnego udziału w życiu gospodarczym branży turystycznej, widzę te procesy z innego punktu widzenia, obiektywnie i z dystansem emocjonalnym. Wiem jednak jak smakuje bankructwo i odpowiedzialność za to przykre wydarzenie. Czytelnikom pozostawiam ocenę moich poglądów.