
REKLAMA
Dzieło przypadków
Dokładnie rok temu organizowałem konferencję w Warszawie i traf chciał, że akurat była tam wystawa fotografii poświęcona Czesławowi Niemenowi. Spędziłem kiedyś kawałek życia pisząc obszerną pracę o jego wizerunku w mediach, więc ogromnie mnie ta wystawa ucieszyła, tym bardziej, że niewiele uwagi poświęca się dziś Niemenowi. Ale tak było zawsze – medialna persona non grata. Oczywiście tak ułożyłem delegację, żeby jeden dzień spędzić na wystawie, tym bardziej, że tuż obok były Powązki, których, mimo wielokrotnych, ale służbowych pobytów w stolicy, nie byłem w stanie odwiedzić. Przyjemne z pożytecznym.
Fundament wystawy, zarówno pod względem artystycznym oraz pod kątem formatu zdjęć, stanowiły prace Ryszarda Horowitza. Kompozycje powstały na początku lat 70. ubiegłego wieku, czyli grubo ponad 40 lat temu, z myślą o oprawie graficznej nowojorskiej płyty Niemena „Mourner’s Rhapsody”. Ogromnie zaskoczyła mnie ich nowatorskość, głębia i końcowy efekt. Zaskoczenie jest tym większe, że wówczas artysta nie korzystał z komputera, nie wspominając o specjalistycznym oprogramowaniu. Na wystawie nabyłem autobiografię fotografa, którą postaram się zrecenzować poniżej.
Zdaje się, że pierwszy raz usłyszałem o Ryszardzie Horowitzu kiedy zespół Myslovitz wydał płytę „Miłość w czasach popkultury”, bo artysta przygotował okładkę albumu. Mnie też nie za bardzo przypadła do gustu. Później czytałem o nim w autobiografii Romana Polańskiego i zapamiętałem go głównie jako kolegę z dzieciństwa reżysera. W międzyczasie oczywiście gdzieś widziałem wywiady czy prace, ale jego twórczość wydawała mi się zbyt elegancka (np. serie z kobietami czy biżuterią) i za bardzo oderwana od rzeczywistości (np. seria z gołębiami). Nie widziałem jeszcze wtedy prac związanych z muzyką i efektów zabawy z perspektywą z lat 60. ubiegłego stulecia, które znacznie bardziej przypadły mi do gustu. To znaczy uważam, że są genialne.
Książka ma ciekawą konstrukcję, bo ciąg chronologicznie ułożonych losów artysty przeplatają opowieści z różnych, często odległych etapów życia. Oryginalny jest także układ zdjęć, które nie dość, że przeplatają się tematycznie (rodzina vs twórczość), to jeszcze są na siebie nałożone na kolejnych stronach. Trochę tak, jakbyśmy przeglądali je w dłoniach, czyli zdjęcie za zdjęciem. Ciekawy zabieg.
Jedną z pierwszych opowieści jest historia powstania fotografii wielu tysięcy osób na krakowskim rynku. Zdjęcie miało być podarowane Janowi Pawłowi II i zanim powstało, już była przygotowana ogromna rama, choć jej autorzy nie znali końcowego formatu fotografii... Autor opowiada swoje losy w przejrzysty sposób, ale jest w niej tyle niewiarygodnych wydarzeń, często pełnych nieoczekiwanych zwrotów akcji, że trudno uwierzyć, że jedna biografia może pomieścić tak wiele.
Najbardziej szokujący i skrajnie dramatyczny jest etap Holocaustu, co pewnie nie zaskakuje. Jednak losy małego dziecka, które niedawno zaczęło chodzić i mówić, a zaliczyło kilka najgorszych obozów hitlerowskich, na końcu zostało całkiem samo w Oświęcimiu, żeby przypadkiem odnaleźć się po wojnie, tylko dlatego, że matka wypatrzyła je w filmie armii radzieckiej o wyzwoleniu obozu, wprawiają w osłupienie, na długo. Takich szczęśliwych zrządzeń losu jest w tej biografii tak wiele, że aż ciężko uwierzyć. A jednak.
Jest jakieś tragiczne i magiczne zrządzenie losu w biografiach Polańskiego i Horowitza. Przeżyli straszliwy koszmar w dzieciństwie, niewyobrażalny dla współczesnych dzieci i nastolatków. I jakby żyli z przekonaniem, że po coś zostali ocaleni, że mają misję, coś ważnego do zrobienia. I na pewno to zrobili.
Horowitz szczegółowo opisuje młodość w ukochanym Krakowie, edukację, pierwszych mistrzów, fascynację jazzem, Piwnicę pod Baranami, a także romans, który był pretekstem do wyjazdu za ocean. Artysta grał na klarnecie, muzykował wspólnie z Wojciechem Karolakiem, swoim serdecznym przyjacielem. Nie jest to specjalnie dziwne, bo w rodzinie fotografa byli twórcy czołowych polskich przedwojennych big bandów.
Okres nowojorski to przede wszystkim współpraca z najważniejszymi agencjami reklamowymi i fotografami. I ten pierwszy, bardzo ryzykowny krok rozpoczynający własną, bezkompromisową drogę zawodową. Ryszard Horowitz jest wielkim fanem jazzu i jednym z niewielu Polaków, który widział i słyszał na żywo tak wielu gigantów polskiego, a zwłaszcza amerykańskiego jazzu. Sporo z nich także fotografował. Bardzo mu tego zazdroszczę.
Wracam jednak do pasji jego życia, która stała się sposobem na życie. Nie jestem znawcą sztuki współczesnej, w tym także fotografii. Ale jak każdy wrażliwy człowiek posiadam zmysł estetyczny (tak myślę). Nie wszystkie prace Ryszarda Horowitza mi się podobają, ale jest wiele, które robią na mnie duże wrażenie. Jak wspominałem lubię jego „muzyczne” fotografie, np. „Ellie's Tune”, „Extasy” czy „Alegoria”, ale równie ciekawe są prace odnoszące się do codzienności, np. ulice Nowego Jorku wyłożone dolarami w „Park Avenue”, czy w mistrzowski sposób symboliczne, jak np. plakat na 65. rocznicę powstania w getcie warszawskim z płonącymi oczami. Horowitz wyprzedzał swój czas, wielokrotnie. Także jako prekursor i innowator w obszarze fotografii cyfrowej. Wielokrotnie był autorem sesji komercyjnych dla największych marek. Pokazał w ten sposób, że artysta jest ściśle związany z rynkiem, ze swoimi mecenasami. Ale tak jest przecież od początku istnienia sztuki. Nie jest artystą, który robi sztukę wyłącznie dla galerii czy muzeów, bo to sztuka oderwana od rzeczywistości.
Bardzo ważnym elementem biografii jest oczywiście rodzina. Ryszard Horowitz nie stronił w młodości od bujnego życia towarzyskiego, opisuje wiele romansów, m.in. z Niemką, która wypytywała go o numer obozowy wytatuowany na ramieniu... straszna ironia losu. Jednak od momentu, kiedy pojawiła się jego piękna żona (czyli ponad 40 lat temu), z którą jest do dziś, jego życie uczuciowe i rodzinne stabilizuje się. Pierwszy raz czytałem w autobiografii tak szczere wyznanie miłości, podziwu i oddania dla życiowego partnera.
Książka autorstwa Żyda siłą rzeczy musi odnosić się do antysemityzmu. Jednak nie ma to wydźwięku propagandowego, rozliczeniowego, a jest to głównie gorzka refleksja. Wiele osób wychodzi z założenia, że skoro Polański, Holland i Horowitz odnieśli tak wielki, międzynarodowy sukces, to pewnie dlatego, że są Żydami. Chociaż nie jestem antysemitą, bo w przeciwnym razie nie słuchałbym Dylana, Beastie Boys czy Trzaski, to taka logika obiektywnie wydaje się racjonalna. Autor udowadnia jednak, że jego wyjazd z Polski, trudne początki w Ameryce, skomplikowane meandry kariery zawodowej nie były wpierane przez żydowskich bankierów. Było wręcz odwrotnie. Amerykańska rodzina robiła mu duże problemy i miała jeszcze większe oczekiwania. Bilans jest taki, że pochodzenie częściej mu przeszkadzało niż pomagało.
W książce jest także wiele ciekawostek. Swego czasu Ryszard Horowitz angażował opiekunów dla swoich synów, a jednym z nich był... Zach Galifianakis. Popularny dziś aktor mówił fotografowi, że zabierze syna na kulturalną wycieczkę, po czym prowadził chłopca do klubów, gdzie odbywał się stand-up.
Podsumowując jest to niemuzyczna autobiografia, która zaskoczyła mnie w równym stopniu, jak te muzyczne.
PS
Zachęcam do lektury poprzednich wpisów w moim blogu „Trzy akordy na dwie ręce”, jaki prowadziłem do tej pory na FB.
Zachęcam do lektury poprzednich wpisów w moim blogu „Trzy akordy na dwie ręce”, jaki prowadziłem do tej pory na FB.
