Utwór „Show Me Your Soul” usłyszałem pierwszy raz gdzieś w 1992 roku w filmie „Pretty Woman”. Nie wiedziałem kto gra, ale pamiętam, że podobała mi się jego energetyczność. Moje muzyczne zainteresowania były wówczas zupełnie gdzie indziej, dlatego nie od razu przekonałem się do ciekawego połączenia rocka z funkiem. Ale długo nie trzeba było czekać, żeby lont zapłonął.
Pierwszą płytą, jaką usłyszałem w całości było oczywiście „Blood Sugar Sex Magic”. Utwór „Power Of Equality” zwalił mnie z nóg. Funkowość, genialne podziały perkusji, niesamowity bas, finezyjna gitara, no i ostry wokal – doskonała i zwarta całość. To było coś świeżego i niewiarygodnego. Piosenkę „Give It Away” słyszałem już wcześniej, podobnie jak „Under The Bridge”, ale to dwa pierwsze utwory z tamtej płyty, a także tytułowy „Blood Sugar Sex Magic” były dla mnie najbardziej zjawiskowe. Przekonałem się do zespołu i zacząłem gromadzić w miarę możliwości resztę nagrań. Na początek były składanki „What Hits” oraz dosyć dziwna kompilacja „Out in LA” z doskonałymi wersjami nagrań koncertowych, a także studyjnych prób ze Hillelem Slovakiem, pierwszym gitarzystą, który przedwcześnie odszedł. Usłyszałem wtedy większość dokonań zespołu sprzed światowego debiutu. Nie wszystkie płyty były dobre, ale zespół konsekwentnie kształtował swój język. Z tamtego okresu najbardziej lubię pierwszy album z Johnem Frusciante, a więc „Mother’s Milk”, a zwłaszcza miniaturę „Pretty Little Ditty”, motyw tak dobry, że obecnie często samplowany. Kilkanaście lat temu udało mi się dostać w Londynie zapis koncertu „Psychedelic Sexfunk Live from Heaven”, który promował tamtą płytę. Dobra i szczera rzecz, bardziej o wartości dokumentalnej, zwłaszcza w kwestii zwyczajów scenicznych. Kiedyś spekulowano w piśmie „Tylko Rock”, że gdyby materiał wyszedł na płycie, to byłby to jeden z najlepszych koncertów lat dziewięćdziesiątych. Film nie został wznowiony na DVD, a szkoda.
Ze wszystkich albumów RHCP najbardziej cenię ten najmniej spodziewany i często krytykowany, a mianowicie „One Hot Minute”. Po pierwszych przesłuchaniach płyta wydała mi się strasznie dziwaczna, ale z czasem odkrywałem jej piękno. Tak jest zazwyczaj przy zjawiskowych albumach. Podobnie miałem z "Bitches Brew" Milesa Davisa. „One Hot Minute” to najbardziej zwarta płyta RHCP, dobrze przemyślana i zagrana, jedna z najlepszych, jakie ukazały się w latach 90. XX wieku. Ostatnim dobrym albumem RHCP jest „Californication”. Wszyscy na niej błyszczeli, choć nie było tylu energetycznych utworów co wcześniej, ale znalazło się kilka diamentów, jak chociażby „Porcelain”.
Później było dużo gorzej na „By the Way” i dużo lepiej na „Stadium Arcadium”, ale już nie tak dobrze jak wcześniej. Gdyby na „Stadium Arcadium” pozostawić połowę utworów, oczywiście tych najlepszych, to byłaby porównywalna nawet z „Blood Sugar Sex Magic”. John Frusciante odchodzi po raz drugi. I tak długo wytrzymał biorąc pod uwagę jego afektywną naturę, a zwłaszcza solową działalność. Po raz kolejny na froncie pozostał trzon zespołu - przyjaciele ze szkolnej ławki – Anthony Kiedis i Michael Balzary, znany szerzej jako Flea.
Kilka lat temu pojawił kolejny albumy „I'm with You”, a teraz premierowy „The Getaway”. Na pierwszym z nich jest kilka niepokojących sygnałów, ale muzyka nadal jest na dobrym poziomie, choćby w utworze „Ethiopia”. Jednak na ostatniej płycie jest tak słodko, że aż mdli. Są może ze dwa kawałki, do których warto wracać: „Dreams of a Samurai” i „Detroit”. Reszta nie powinna być opublikowana w takiej postaci. Głównie dlatego, że znalazła się w nich straszna plastikowa POPelina, jakiej zespół przeciwstawiał się swoją twórczością 30 lat temu, czyli w kiepskich dla muzyki latach 80. ubiegłego wieku. W dużej mierze jest to efekt zmiany na stanowisku producenta - Ricka Rubina zastąpił DJ Danger Mouse. To wyraźnie słychać. Czasem trzeba jednak wiedzieć, że coś idzie źle i po prostu to zatrzymać, nawet kosztem przesunięcia daty premiery i straty paru milionów. Lepsze to niż kompromitacja, do jakiej doszło. RHCP był kiedyś na równi z Beastie Boys, Rage Against The Machine czy Primusem. Teraz kapela strzeliła sobie muzycznego samobója. Najlepiej wiedzieć, kiedy ze sceny zejść...
ps 1
Właśnie przeczytałem w recenzji ostatniej płyty RHCP w magazynie "Teraz Rock": "Z lepszym lub gorszym skutkiem, ale dobrze, że zespół kombinuje. Jeśli ktoś nie akceptuje jego zmian, nie akceptuje istoty Red Hot Chili Peppers". Jak wykazałem powyżej nie akceptuję zmian, które mają niewiele wspólnego z istotą zespołu, jaka jest zawarta na jego 10 poprzednich płytach. To, że zespół przyjeżdża na koncert do Polski nie oznacza, że trzeba przymykać oko, a w zasadzie ucho na jego najsłabsze dokonanie i schlebianie coraz tańszym gustom. W naszych obecnych realiach określenie "dobra zmiana" pasuje do tego materiału muzycznego jak ulał :)
ps 2
Zapraszam do lektury moich poprzednich tekstów w pierwszej odsłonie bloga na Facebooku.