Obok mnie siedział w kinie młody człowiek, czyli taki załóżmy student. Przeszedł z dziewczyną i najpierw przytulali się do siebie. Później jednak usiadł na brzegu fotela, wychylił się do przodu i z niedowierzaniem patrzył na to, co dzieje się na ekranie.
Christopher Nolan wskoczył właśnie na moją półkę z filmami Spielberga, Scotta, Zemeckisa i Camerona. I to nie robiąc filmu o kosmitach. Choć w zasadzie to wszyscy jesteśmy kosmitami, bo mieszkamy w kosmosie. I po co te poszukiwania?
Wracając do Nolana, nie przekonała mnie jego wersja „Batmana”, wolałem tę z Jackiem Nicholsonem i Danny’m DeVito w rolach czarnych charakterów. Spore wrażenie zrobiły na mnie jednak „Bezsenność” ze świetnym duetem Pacino & Williams oraz „Prestiż” ze wspaniałym epizodem z Davidem Bowie. Bardzo zjawiskowym, choć trochę zbyt wielowarstwowym filmem, była „Incepcja”. Jednak spore wrażenie zrobił na mnie „Interstellar”, który zobaczyłem w zasadzie przez przypadek. Pojechałem kiedyś w sobotę rano do serwisu samochodowego, miałem sporo wolnego czasu i multikino obok. Oprócz bajek był tylko jeden film dla dorosłych, czyli „Interstellar”. I choć nie lubię słodkich hollywoodzkich amantów, jakim przez wiele lat był Matthew McConaughey, to nie miałem wyboru. Scenariusz w kilku miejscach jest uproszczony, ale dla mnie najważniejsza jest zjawiskowa relacja ojca i córki, czyli uchwycenie nieuchronnego przemijania dziecka obserwowanego przez bezradnego ojca.
„Dunkierka”, najnowszy film Nolana, jest hołdem Brytyjczyka dla rodaków, czyli żołnierzy oraz cywilów, którzy podczas wojny ratowali swoją armię z francuskiego wybrzeża, obleganego przez Niemców. Jeżeli odnosić się do wzorców w dziedzinie obrazów wojennych, to film jest skonstruowany tak, jakbyśmy pierwsze 30 minut „Szeregowca Ryana” przedłużyli do dwóch godzin. Czyli przez cały film jesteśmy na froncie II wojny światowej i patrzymy oczami żołnierzy z ziemi, wody, powietrza, a nawet ognia. Nie jest aż tak brutalnie jak u Spielberga, ale przyznam, że siedziałem w napięciu przez cały film. Reżyser nie schlebia także fanom gier komputerowych, bo tutaj tło historyczne i emocje są prawdziwe. Poza tym żołnierze nie są superbohaterami, po prostu walczą o przetrwanie, często bardzo tragicznie. Mało tego, gdyby popatrzeć obiektywnie na główną postać filmu, to można by powiedzieć, że jest on tchórzem uciekającym z frontu za wszelką cenę. Ale oceniać po ponad 70 latach jest bardzo łatwo, zwłaszcza siedząc z popcornem w jednej, z coca-colą w drugiej i smartfonem w trzeciej ręce.
Można powiedzieć, że osią filmu jest konflikt czy ważniejsze jest życie czy ojczyzna. A ten dzieli się najczęściej symetrycznie pod kątem wieku, to znaczy bardzo młodzi ludzie wybierają głównie życie a starsi przeważnie ojczyznę. Jednak żeby to oceniać, trzeba znać kontekst historyczny i najlepiej zobaczyć film.
„Dunkierka” oprócz bardzo realnych efektów wizualnych ma oryginalną konstrukcję scenariusza. Losy bohaterów przeplatają się ze sobą w ciekawy sposób. Kolejne sceny łączą się ze sobą, czyli często oglądamy te same wydarzenia z różnych perspektyw. Nolan chciał uchwycić dane wydarzenie z różnych miejsc, jak w filmie dokumentalnym opartym na wiarygodnych relacjach wielu świadków.
Ogromnym atutem filmu jest obsada, czyli głównie odtwórcy ról drugoplanowych - Tom Hardy, Kenneth Branagh czy Cillian Murphy. Choć o znacznie mniej znanych chłopcach, którzy grają role pierwszoplanowe, też złego słowa nie dam powiedzieć.
Tragizm dodatkowo uwydatnia doskonała muzyka Hansa Zimmera, etatowego współpracownika Nolana, który stworzył także piękną oprawę „Interstellar”. W „Dunkierce” najczęściej są to przebiegi pojedynczych dźwięków, które brzmią bardziej jak syreny alarmowe i narastają adekwatnie do akcji filmu. Czasami pojawiają się piękne tematy, które barwą i frazowaniem przypominają dokonania Vangelisa.