Kiedy ktoś mnie pyta czego jestem pewien, to nie odpowiadam egzystencjalnie, że podatków czy śmierci. Najczęściej mówię, że nie wystarczy życia, żeby usłyszeć wszystkie albumy muzyczne, jakie są tego warte. Ale dobrze przynajmniej wiedzieć, które trzeba usłyszeć na pewno. Dziś jestem przekonany, że zdecydowaną większość z nich współtworzyli i wciąż tworzą potomkowie rdzennych mieszkańców Afryki.
Piszę ten tekst trochę jako podsumowanie 14. edycji wrocławskiego festiwalu Jazztopad oraz koncertu Tomasza Stańki z jego New York Quartet, a nieco jako malusieńki wstęp do résumé mojej dwudziestoletniej przygody z jazzem, a także blisko trzydziestoletniego świadomego obcowania z muzyką. Kiedy nadchodzą nieuchronne rocznice, to człowiek siłą rzeczy zaczyna oglądać się do tyłu i oceniać, co warto było robić.
Zaznaczę od razu, że otrzymałem akredytację foto na koncert Tomasza Stańki, dlatego w obszernym tekście będą się przewijały głównie zdjęcia z tego koncertu.
Jazz teoretycznie nie istnieje
Leopold Tyrmand napisał pierwszą w Polsce książkę o jazzie pod tytułem „U brzegów jazzu”. Ekspercki i intelektualny język przesądza o tym, że nie czyta się tego lekko, ale warto spróbować. Ja zapamiętam tę książkę głównie z dwóch symbolicznych powodów. Genialny i wciąż uniwersalny jest tytuł. Jazz jest taką odległą, dziką i tajemniczą wyspą, do której próbujemy się zbliżyć, a nawet ją zdobyć. Jednak zawsze kiedy wychodzimy na ląd, to okazuje się, że ta wyspa jest już gdzie indziej i znowu czeka na odkrycie. Różnorodność jazzu jest stale nie do ogarnięcia i oswojenia.
Drugi element książki jest mniej literacki, właściwie graficzny. Można do niego dotrzeć czytając pierwsze wydanie książki z 1957 roku, które zdobią rysunki Jerzego Skarżyńskiego, etatowego rysownika słynnego "Przekroju" oraz m.in. twórcy plakatu pierwszego Festiwalu Muzyki Jazzowej w Sopocie w 1956 roku. Otóż na jednym z rysunków w książce Tyrmanda są czarnoskórzy mężczyźni, którzy ze zdziwieniem oglądają trąbkę, trzymaną w rękach przez jednego z nich. Zachowują się tak, jakby przed chwilą ją znaleźli i zastanawiają się, co mają z nią zrobić. Zamieszczam ten rysunek powyżej. I to jest dla mnie najbardziej symboliczna kwintesencja genezy jazzu, czyli połączenia plemiennej i dzikiej afrykańskiej duszy z klasycznym i usystematyzowanym europejskim instrumentarium i teorią muzyki. Jazz to zatem w swoich źródłach symbioza ludowego profanum i akademickiego sacrum. Idąc dalej można użyć pojęcia fusion - lubię je, bo odnosi się także do kierunku, jaki zdominował jazz od końca lat 60. ubiegłego wieku.
Sople północnych akordów vs gejzery południowych dźwięków
Polski jazz ma się znacznie lepiej niż polski blues czy hip-hop. Nasi jazzmani są cenieni na całym świecie. Najbardziej ci, którzy swoją interpretację tej muzyki oparli na słowiańskich elementach, dlatego że ten kierunek jest specyficzny, właściwy głównie dla rodzimych wykonawców. I to jest dobra informacja, bo od około sześćdziesięciu lat mamy swój jazz. A w zasadzie jedną z jego wielu światowych interpretacji, które powstają w obrębie danej zbiorowości (np. słowiańskie elementy w muzyce Komedy, Namysłowskiego, Urbaniaka, Trzaskowskiego, Jagodzińskiego, Możdżera czy Wasilewskiego), a często określona stylistyka jest konsekwentnie realizowana przez konkretnych artystów (np. synteza klasyki i nowoczesności w twórczości Jeana Luca Ponty).
Europejczycy są nadal znacznie dalej od tej tajemniczej jazzowej wyspy niż potomkowie rdzennych mieszkańców Afryki. Przekonałem się o tym po raz kolejny podczas festiwalu Jazztopad (17-26.11.2017), który właśnie wybrzmiał głośno w moim mieście, a dokładnie w Narodowym Forum Muzyki (NFM) we Wrocławiu. Zaczęło się od zimnych jak Skandynawia dźwięków grupy Macieja Obary. W sumie to nie dziwi, bo sekcję rytmiczną stanowiło dwóch mieszkańców tamtej części Europy. Momentami było jak na koncercie współczesnej muzyki symfonicznej, trochę taka „Warszawska Jesień” we Wrocławiu. Jedynym pastelowym elementem koncertu był ostatni utwór zagrany na bis, a po części fakt, że perkusista od czasu do czasu trzymał pałkę perkusyjną w zębach, co było dosyć osobliwym doświadczeniem w NFM, nieco komicznym w całej powadze sytuacji.
Druga część wieczoru to występ Terence’a Blancharda, jednego z najważniejszych trębaczy i jednocześnie twórcy ścieżek muzycznych do filmów. Jest on etatowym kompozytorem soundtracków do obrazów Spike’a Lee. Terence, wsparty przez wieloosobową orkiestrę symfoniczną NFM, skupił się podczas koncertu właśnie na filmowym obliczu swojej muzyki. Pojawiły się zatem tematy ze świetnego filmu „Inside Man” z bardzo dobrymi rolami Denzela Washingtona, Clive'a Owena, Jodie Foster, a zwłaszcza Christophera Plummera. Ale ten film to przede wszystkim genialny scenariusz, który oprócz wątku sensacyjnego w bardzo inteligentny sposób pokazuje działanie szarych eminencji, a w zasadzie czarnych eminencji, w skali globalnej. I tutaj szybko oraz z pełną premedytacją zahaczyłem o jeden z moich blogowych akordów :)
Wracajmy jednak do koncertu. Lider przywiózł ze sobą doskonałego Kendricka Scotta (perkusja), a także młodego debiutanta w postaci basisty, którego trema była momentami bardzo słyszalna. Całość została jednak ciekawie zaaranżowana i wykonana, zwłaszcza w kontekście wieloosobowego składu. Jedynym mankamentem było symetryczne nagłośnienie orkiestry i zespołu jazzowego , które powinno być jednak niesymetrycznie, żeby wyraźniej było słychać jazzmanów, zwłaszcza lidera i perkusistę, który intensywnie próbował się przebić ze swoimi gęstymi podziałami. W taki sposób słyszałem ze swojego miejsca kilkanaście metrów od sceny, a ucho miałem czyste jak Felicjan Zuppe ;)
Na zakończenie zrobiło się refleksyjnie - pojawił się marsz żałobny poświęcony ofiarom huraganu w Nowym Orleanie, a także utwór dedykowany matce lidera. Terence Blanchard zapowiedział bis jako hołd dla Herbiego Hancocka. Kompozycja w przeważającej części symfoniczna, bardzo współczesna i jeszcze bardziej nieprzewidywalna – ciężko było wyłuskać motyw wiodący, a tym bardziej jakieś elementy związane z wieloma melodiami stworzonymi przez giganta czarno-białej klawiatury. Reasumując cały występ Terence’a Blancharda muzycznie był głównie filmowo-symfoniczny, z mniejszym naciskiem na improwizowany jazz w wykonaniu jego kwintetu.
Przodkowie młodzi duchem
W zimny niedzielny wieczór w czerwonej - nomem omen - sali wrocławskiego NFM wybuchł wulkan energetycznych rytmów dwóch zestawów perkusyjnych, dwóch saksofonów i pulsującego jak krew w żyłach kontrabasu formacji Shabaka And The Ancestors. Średnia wieku lidera i jego „przodków” to circa trzydzieści lat... Jako nawiązanie do głównej tezy wpisu warto przywołać tu dane osobowe formacji: Shabaka Hutchings (saksofon tenorowy), Mtunzi Myubu (saksofon altowy), Siyabanga Mthembu (śpiew), Ariel Zamonsky (kontrabas), Gontse Makhene (instrumenty perkusyjne), Tumi Mogorosi (perkusja).
Koncert wypełniły głównie wariacje na „etniczne” tematy z albumu „Wisdom of Elders”. Najwięcej roboty miał lider, który zagrał na swoim tenorze niemal wszystkie tematy i większość improwizacji. Nie mniej zapracowany był wokalista, którego głos był równorzędnym instrumentem względem pozostałych, a przy okazji skutecznie aplikował słuchaczom wolnościowe idee zawarte w tekstach – powtarzając je wielokrotnie.
Ważne jest także to, że czterech na pięciu muzyków było czarnoskórych. Nie piszę tego w kontekście aktualnej rodzimej swojskiej aury kibolskiej – nie roztrząsam jakim cudem dotarli w całości z lotniska do NFM. Bardziej interesuje mnie zależność, o której już tu pisałem, czyli kontekst korzeni jazzu i jego głównych spadkobierców. Na moje ucho i serce Afroamerykanie są zaprogramowani genetycznie do tworzenia jazzu. Identyczne wnioski miałem po wysłuchaniu ostatniej edycji „Jazzu nad Odrą”. To właśnie Ravi Coltrane, Jeff "Tain" Watts, a zwłaszcza grupa Kendrick Scott Oracle, także z przewagą młodych czarnoskórych muzyków, brzmiały dla mnie najsoczyściej, najpełniej, najbardziej aktualnie.
Podobne przemyślenia co do przodków i spadkobierców jazzu mam od wielu lat, biorąc pod uwagę setki przesłuchanych albumów, festiwali i koncertów. Cenię bardzo polski jazz, całą jego historię, dziedzictwo i współczesne dokonania. Cenię podwójnie, bo napisałem dwie obszerne prace merytoryczne poświęcone medialnemu ujęciu polskiej muzyki popularnej. Prawda jest jednak taka, że nasz, a szerzej europejski jazz, jest siłą rzeczy wtórny wobec tego, co działo się i trwa w kolebce jazzu. Wiele osób uzna, że to oczywista oczywistość, część że prawda leży pośrodku, a kilka osób zaprotestuje. Walcie śmiało, najlepiej z dobrą argumentacją.
Jeszcze słówko o Tumi Mogorosi, który oprócz tego, że jest świetnym perkusistą, to nagrał naprawdę zjawiskowy oraz inspirujący album „Project Elo”. Nie ma się co rozpisywać, trzeba koniecznie posłuchać!
In Herbie we T(h)rust
Jeżeli Charlie’go Parkera przyrównać do Uranosa, to Miles Davis byłby wtedy Kronosem, a Zeusem w takiej konstelacji będzie oczywiście Herbie Hancock. Choć w zasadzie to pianista gra często na klawiszach Kronos… Planowałem tu napisać jak go kocham, lubię, szanuję i w ogóle, ale byłbym jeszcze bardziej oczywisty niż poprzednich akapitach, więc ograniczę się do krótkiej relacji z koncertu wieńczącego 14. Festiwal Jazztopad. I tutaj nie będzie niespodzianki w kontekście tego, co już wcześniej wykazałem, a mianowicie Herbie przywiózł ze sobą wyłącznie czarnoskórych muzyków: Terrace’a Martina (saksofon), Jamesa Genusa (gitara basowa) oraz Trevora Lawrence’a Jr. (perkusja). Młodzi artyści świetnie odnajdywali się w repertuarze często sporo starszym od nich. Instrumentalne oraz wokalne (sic!) oblicze koncertu było niemal wyłącznie elektroniczne. Jednymi elementami akustycznymi był fortepian i saksofon, no i werbalna prezentacja muzyków. Herbie – prekursor, innowator, słowem geniusz syntetycznego jazzu – czuł się wyśmienicie w swoim klasycznym repertuarze zbudowanym z utworów tworzących dziś kanon fusion – m.in. „Spank-A-Lee”, „Actual Proof” czy „Come Running To Me” z wokalem mistrza puszczonym przez vocoder. Nie zabrakło także pomnika w postaci „Cantaloupe Island” i rozpoznawalnego na każdej szerokości geograficznej „Chameleon” na bis. Klasyczne tematy były oczywiście wyłącznie pretekstem do improwizacji rozbudowanych i ekspresyjnych jak okładki albumów "Head Hunters", "Thurst", "Man-Child" czy "Flood".
Ważna była także choreograficzna część występu - Herbie wbiegał i zbiegał ze sceny, przesyłał buziaczki, a nawet w pewnym momencie podskoczył kilka razy ze swoim białym Rolandem Ax Synth, niczym gwiazda rockowej kapeli. Patrzyliśmy na to wszystko z szeroko otwartymi oczami i uszami. Gwoli formalności ten facet ma 77 lat, czyli jest dwa lata starszy od Jimiego Hendriksa, który obchodziłby niedawno 75 urodziny...
Herbie zdecydowanie zasługuje na osobny wpis, który na pewno kiedyś powstanie!
Yoda polskiego jazzu
Z twórczością Tomasza Stańki mam trochę tak, jak z filmami Krzysztofa Kieślowskiego, to znaczy bardzo je cenię, ale najczęściej wracam do „Białego”, czyli najbardziej pozytywnego ze wszystkich jego obrazów. Podobnego zdania o Kieślowskim jest w swojej autobiografii Juliusz Machulski.
Tomasz Stańko New York Quartet zaprezentował premierowy materiał w głośnym ostatnio medialnie Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pamiętam, że to właśnie w tym miejscu byłem na pierwszym poważnym koncercie około 1988 roku. Miałem wtedy jakieś dziesięć lat. Ówczesny pionier polskiego IT, czyli firma ELWRO, świętowała swoją okrągłą rocznicę powstania i zaprosiła gigantów polskiej rozrywki, a więc m.in. Zbigniewa Wodeckiego, Zdzisławę Sośnicką i Marylę Rodowicz. Byłem wówczas na ich koncertach pierwszy i jak dotąd ostatni raz w życiu. Znalazłem się tam głównie dzięki mojej Mamie, która przepracowała w ELWRO ponad 30 lat, i jako „przodowniczka pracy” została nagrodzona właśnie w taki sposób. Paradoks polegał jednak na tym, że wówczas Mama była od ładnych paru lat członkiem Solidarności… Komuna jednak chyliła się ku upadkowi, więc władzom dużej firmy bardziej sprzyjały legitymacje opozycji niż te mocno czerwone. Mama kochała śpiewać, lubiła zatem głównie wokalistów, dlatego zdecydowała się na ten desperacki krok usłyszenia najjaśniejszych gwiazd rozrywki w PRL, które – jak zweryfikowała rzeczywistość - nadal pozostają topowe.
Najlapidarniej rzecz ujmując komuna, będąca także w jakimś wymiarze wtedy w Teatrze Polskim, niebawem upadła, głównie dzięki zwykłym, ale odważnym ludziom, którzy tworzyli pierwszą i prawdziwą Solidarność. Zatem to, co właśnie dziś zmierza do totalitaryzmu też upadnie, ALE WSZYSTKO W NASZYCH RĘKACH…
Wracam do muzyki. Nowy projekt najsłynniejszego polskiego trębacza oraz owoc tej współpracy, czyli najnowszy album „December Avenue”, jest inny niż nieco hermetyczne, często minorowe dokonania z bliższej i dalszej przeszłości, w których jest sporo refleksji, zadumy, generalnie dominują smutne nuty. Inny głównie dzięki wspaniałej sekcji rytmicznej, składającej się… z czarnoskórych muzyków - Erica Revisa (kontrabas) oraz Geralda Cleavera (perkusja), a także z całkiem sprawnego pianisty, czyli Davida Virellesa. Stańko oczywiście konsekwentnie gra swoje, jednak z muzykami nowego kwartetu są jak dobrze naoliwiona maszyna parowa. Podczas koncertu miał na sobie koszulkę z nadrukowanym zdjęciem Milesa Davisa z okładki albumu "Tutu", więc to też jakoś wpisuje się w przewodnią tezę... Najciekawiej wypadały duety pianisty z basistą, perkusisty z basistą, a zwłaszcza solowe popisy basisty. Czyli reasumując kontrabas rządził. Oczywiście wśród wielu utworów podczas koncertu pojawiły się także ballady, ale dzięki temperamentowi muzyków były dużo cieplejsze niż zazwyczaj w przypadku mistrza Yody polskiego jazzu.
U brzegów… zakończenia tego wpisu
Zacząłem od informacji, że będę podsumowywał dziesięciolecia i polecał to, w co warto się zasłuchać. Sporo wartościowej muzyki opisałem i wskazałem powyżej. Robię to także małymi krokami w innych wpisach w tym blogu. Ciężko byłoby zmieścić coś ogromnego w czymś bardzo małym i zwiewnym. Nawet gdybym był bardzo lapidarny, a przeważnie jestem ;)
Polecanie zacznę przewrotnie od końca, czyli od moich aktualnych fascynacji trębaczami młodymi - Christianem Scottem, Josefem Leimbergiem oraz Theo Crokerem. A także ich starszym kolegą, który fascynuje mnie niezmiennie od kilkunastu lat, czyli Erikiem Truffazem. O Terence’ie Blanchardzie oraz Tomaszu Stańce trochę już wspominałem. Policzcie sobie, kto ma afroamerykańskie korzenie...
A zatem nazwiska podane, resztę znajdziecie sobie w sieci! :)