Najnowszy film Ridleya Scotta to wizualna perełka, co nie dziwi, ponieważ reżyser „Obcego” czy „Gladiatora” jak mało kto dba o scenografię i zdjęcia. Szkoda tylko, że skupił się na nich do tego stopnia, że zapomniał o prowadzeniu aktorów i dobrym opowiedzeniu historii.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Kto spodziewał się powrotu do świata „Obcego”, może się srogo zawieść. „Prometeusz” wprawdzie stanowi prequel do klasyka z lat 70. ubiegłego wieku, ale należy rozumieć to tak, że jest to jedynie historia z tego samego uniwersum, rozgrywająca się kilkadziesiąt lat przed wydarzeniami z pokładu Nostromo (choć znajdą się i bezpośrednie powiązania fabularne). Odrębność najnowszego obrazu Scotta od filmu, który przyniósł mu sławę, wykracza jednak dalece poza warstwę fabularną – przede wszystkim „Prometeusz” to nie horror, grozy jest w nim jak na lekarstwo.
„Prometeusz” to klasyczne science fiction w scenerii kosmicznej, ze statkiem międzygwiezdnym i załogą, składającą się głównie z naukowców, którzy poszukują odpowiedzi na Wielkie Pytania: skąd pochodzimy? kto nas stworzył? dlaczego tu jesteśmy? oraz: co nas czeka po śmierci? Owe pytania doprowadzają ich na pewien księżyc w odległym układzie gwiezdnym, do którego drogę wskazały im znalezione na Ziemi, wykonane przez antyczne cywilizacje malowidła. Poza owymi malowidłami, mamy więc do czynienia z motywem tak powszechnym w SF, jak wyprawa drużyny w literaturze fantasy. Zadaniem scenarzystów i reżysera jest więc takie opowiedzenie słyszanej dziesiątki razy historii, aby na nowo stałą się dla nas interesująca. Ich zadaniem było wzbogacenie schematu o nowe, oryginalne i intrygujące szczegóły.
Chociaż należałoby raczej powiedzieć, że to POWINNO być ich zadanie. Podczas seansu nie można oprzeć się wrażeniu, że Scottowi i współpracownikom nigdy nie chodziło o opowiedzenie historii, że po prostu zgromadzili stosik fajnych zabawek i postanowili je nam zaprezentować. Owszem, owe zabawki prezentują się fenomenalnie – kilka scen naprawdę robi wrażenie (aczkolwiek 3D jest absolutnie zbędne, w żaden sposób nie wzbogaca wizualnej strony filmu) – ale to trochę mało. Jak można zgromadzić na planie grupę naprawdę zdolnych aktorów, jak Therone, Elba, Rapace, Pearce i przede wszystkim Fassbender i wykorzystać ledwie 10% ich potencjału? Polecam obejrzenie reklamy androida Davida:
oraz przemowy Petera Wylanda na konferencji TED Talk:
Oba filmiki powstały na potrzeby promocji „Prometeusza”, a grający w nich Michael Fassbender i Guy Pearce popisali się większym kunsztem aktorskim, niż w samym filmie.
Ciekawy jest zwłaszcza ten drugi viral, czyli płomienna przemowa Wylanda – czegoś takiego zabrakło w „Prometeuszu”. Chociaż nie tylko tego. Ta historia opiera się prawom rządzącym opowieściami, podział na początek, rozwinięcie i zakończenie jest ledwie widoczny, nikt nie dbał o takie prowadzenie fabuły, by dozować napięcie, intrygować, w jakikolwiek sposób grać emocjami widza – bohaterowie de facto biegają z miejsca na miejsce (wielokrotnie bez sensu i wbrew wszelkim zasadom logiki), a kolejne sceny przeplatają się chaotycznie, jakby podczas montażu nikt nie spojrzał na film jako na całość. Wśród ekipy „Prometeusza” zabrakło kogoś, kto narzucił by mu odpowiednie tempo, jakiekolwiek tempo – bez tego fabuła brnie do przodu zrywami i powoduje zadyszkę.
W skrócie: duża doza amatorszczyzny, zaskakująca u tak doświadczonego i cenionego reżysera, jak Scott. Chociaż jeżeli widziało się „Królestwo Niebieskie” nie można być zaskoczonym, że Anglik dba o wygląd i scenograficzne szczególiki, fabułę pozostawiając losowi. Czy warto iść do kina? Jeżeli jest się fanem serii o Obcym – tak, bo fabuła rozwija pewne wątki z tego uniwersum. Jeżeli ksenomorf nigdy was nie urzekł, ten film nie ma najmniejszych szans, aby to zmienić.