Podczas gdy w kinach niepodzielnie włada Nolanowski „Mroczny Rycerz powstaje”, warto sięgnąć do źródeł historii Batmana. Komiksowych źródeł. Poniżej przyjrzymy się czemuś, co można uznać za kanon opowieści o bohaterze z Gotham City.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Zaczęło się w maju 1939 roku. Wtedy to na łamach „Detective Comics” zadebiutował Batman. Jednak aby dowiedzieć się, dlaczego milioner Bruce Wayne postanowił założyć maskę i skakać po dachach Gotham, trzeba było poczekać do listopada. W trzydziestym trzecim numerze wspomnianego wcześniej magazynu, na dwóch planszach zobaczyliśmy śmierć Thomasa i Marty Wayne’ów, rozpacz osieroconego Bruce’a, to, jak poprzysięga wojnę przestępczości, trenuje umysł i ciało, a wreszcie, pod wpływem nietoperza, który przypadkiem wlatuje do jego gabinetu, postanawia założyć pelerynę.
Z perspektywy współczesnego czytelnika pierwsze historyjki Boba Kane’a (rysunki) i Billa Fingera (scenariusz) są... przaśne. Teksty w dymkach nie są dramatyczne, raczej zabawne (np. Marta Wayne krzycząca do postrzelonego męża: „Thomasie! Ty nie żyjesz!”, jakby ten nie zdawał sobie z tego sprawy), podobnie komentarze narratora, jak chociażby: „Kula nuci śmiertelną piosenkę, przelatując mu koło ucha.” Nie sposób czytać tych komiksów dla przyjemności obcowania z dobrze opowiadanymi historiami – czas nie obszedł się z nimi łaskawie. Dlatego też zbiór „Batman. Najlepsze opowieści” polecam zapalonym fanom i badaczom komiksów – im braki wynagrodzi możliwość obserwowania przemian tego medium na przestrzeni lat. Bo wydany przez Egmont album to ponad pół wieku historii Batmana, ale i samych komiksów. Zebrane w nim przygody Człowieka Nietoperz, tworzone między 1939 a 2002 rokiem przez różnych autorów, w różnych stylistykach, to niezwykła okazja do obserwowania procesu ewolucji historii obrazkowych.
To jednak nie wszystko. Redaktorzy tego wydania wybrali opowieści, które przede wszystkim wiele wnoszą do historii Batmana, pokazują, co go kształtowało (najlepsze pod tym względem jest zamykające tom „24/7” oraz „Tak zaczynałem... i pewnie tak skończę...”), ale także po prostu bronią się jako ciekawe, samodzielne przygody – jak „Pięciokrotna zemsta Jokera!” (dodatkowo rzucająca światło na niezwykły „związek” między herosem a superzłoczyńcą), ciekawi graficznie „Nocą łowcy” i formalnie „Śmierć uderzy trzy minuty po północy” (długie akapity tekstu).
Jeżeli jednak odsunąć na bok komiksologię i oceniać komiksy włącznie poprzez pryzmat tego, jak dobre historie opowiadają, zdecydowanie lepiej prezentuje się „Batman. Nawiedzony Rycerz” Jepha Loeba i Tima Sale’a. Na album składają się trzy dłuższe opowieści, wszystkie powiązane tym, że ich akcja rozgrywa się w okresie Haloween. Wrażenie robi bardzo dobra kreska, o sile tych historii stanowi jednak ich treść. Najlepsze są otwierające album „Strachy”, w których Batman ściga Stracha na Wróble (u Nolana w tę postać wcielał się Cillian Murphy), choć tak naprawdę to nie o polowanie na złoczyńcę chodzi. Przede wszystkim, dzięki tej historii lepiej poznajemy Bruce’a Wayne’a, widzimy go jako człowieka samotnego, który rzuca się na pierwszą okazję związania się z kimś, komu na nim zależy. To bardzo smutna opowieść, bo pokazuje, jak puste jest życie zamaskowanego mściciela. Podobnie drugie w tomie „Szaleństwo”, tym razem skupiające się na tym, jaki wpływ na psychikę Batmana miała tragedia utraty obojga rodziców. Ogólnie album „Nawiedzony Rycerz” pokazuje głównego bohatera przede wszystkim jako człowieka z poważnymi problemami i słabościami – chyba w myśl zasady, że im większe jego cierpienie, tym większa chwała, ponieważ mimo to pomaga innym. „Szaleństwo” wyróżnia się nawiązaniami do twórczości Lewisa Carolla, mnie jednak najbardziej spodobał się wątek komisarza Gordona i jego życia rodzinnego. Album zamykają „Duchy”, w mojej opinii najsłabsza opowieść spośród prezentowanych trzech, raczej smaczek dla fanów mściciela z Gotham (rzuca nieco światła na przeszłość Bruce’a Wayne’a), niż samodzielna historia.
Jeżeli o przeszłości mowa, najsłynniejszym komiksem przybliżającym młodzieńcze lata Batmana, zanim ten zdecydował się przywdziać maskę, jest „Batman. Year One” Franka Millera (scenariusz) i Davida Mazzuchelliego (rysunki). To ten album zainspirował Christophera Nolana i stał się fundamentem, na którym reżyser pracował, tworząc swój „Batman: Początek”. Nie tylko zresztą, ponieważ Kobieta Kot w „Mroczny Rycerz powstaje” ewidentnie wzorowana jest na postaci z „Year One” (z tym że w tym drugim Selina Kayle jest czarnoskóra). Porównując ten album do opisywanych wyżej, przede wszystkim podkreślić należy przemianę Gotham City – u Millera miasto umiera, gnije z powodu toczącego je raka przestępczości, nawet policjanci nie stoją już na straży porządku, a ten stan rozkładu podkreśla świetnie dobrana paleta barw (kojarzy się z Nolanem, prawda?). Wyjątkiem jest Gordon i na nim w dużej mierze skupia się opowieść. Ale nie tylko. Przełomem, w porównaniu to opisywanych wyżej historii, jest fakt, że Mroczny Rycerz tym razem jest uznawany za przestępcę i ścigany z całą stanowczością, a ponieważ twórcy postawili na realizm, oznacza to poważne kłopoty. Naprawdę ciekawy album, ze świetnymi, niesamowicie klimatycznymi rysunkami.
Ciekawsza od przeszłości jest jednak przyszłość. Znowu Frak Miller – tym razem w podwójnej roli, zarówno scenarzysty, jak i rysownika) – i absolutnie porażający efekt. „Batman: Powrót Mrocznego Rycerza” to jeden z moich ulubionych komiksów, właściwie już, ze względu na znaczącą objętość, powieść graficzna. To historia pięćdziesięciopięcioletniego Bruce’a Wayne’a, który zmuszony jest zawiesić zasłużoną emeryturę i ponownie założyć maskę. Tym razem jest jednak inaczej, czas nie był dla niego łaskawy. Dlaczego więc wraca? Bo ma obsesję, bo nie potrafi inaczej, bo zwykłe życie to za mało, a spokojna śmierć wydaje się niezwykle odstręczająca. Miller pokazuje nam złamanego człowieka, kogoś, kto nie ma prawa być bohaterem, ale jednocześnie nie ma też wyjścia. Można powiedzieć – jaki świat, taki heros, bo Gotham w „Powrocie...” jest jeszcze bardziej przerażające, niż w „Year One”.
Ta historia się nie starzeje. Jest świetnie narysowana, doskonale opowiedziana (długa, skomplikowana, zaskakująca, bo łamie wiele schematów – trzeba pamiętać, że powstała pod koniec lat 80. ubiegłego wieku). To prawdziwa perła, nie tylko wśród komiksów o superbohaterach, dla mnie porównywalna ze słynnymi „Strażnikami” Moore’a.
Nie trzeba być fanem Batmana, by ją docenić, polecam wręcz ten album osobom, które do komiksów nie są przekonane – ta historia pokaże wam, jak bogatym może być to medium.
Czy może być lepiej? Nie. Ale jest inny komiks o Batmanie (ostatni na tej liście), który zbliża się do poziomu „Powrotu...”. Choć jest zupełnie inny. „Zabójczy żart” ze scenariuszem wspomnianego Alana Moore’a i olśniewającymi rysunkami Briana Bollanda (pod tym względem bezdyskusyjnie najlepsza historia z Gotham). To w zasadzie nie opowieść o Człowieku Nietoperzu, ale o jego najbardziej znanym wrogu, Jokerze – Moore’a pokazuje, co go ukształtowało, co pchnęło tego człowieka w stronę szaleństwa. Robi to świetnie, a jedyną wadą „Zabójczego żartu”, w porównaniu z „Powrotem Mrocznego Rycerza”, jest długość albumu – ledwie 46 plansz. Zaletą, obok strony graficznej, jest bardzo dobre, niejednoznaczne zakończenie.
Podsumowując, jeżeli spodobały wam się filmy Nolana, powinniście dać szansę także komiksom. Gorąco polecam „Powrót Mrocznego Rycerza” Miller, choć do gustu przypadnie wam także „Year One” (klimat analogiczny do obrazów Nolana) oraz niezwykle ciekawy „Zabójczy żart”.
Należy jednocześnie zaznaczyć, że komiksów o Batmanie powstało dużo, bardzo dużo. A może i jeszcze więcej. Ergo – nie czytałem wszystkich. Niemniej wymienione wyżej albumy to na pewno ścisła czołówka, ich ocena lektura daje więc spore pojęcie o tym, kim jest najciekawszy (w mojej opinii) komiksowy superbohater.