W swojej podróży przez filmowe gatunki Quentin Tarantino dotarł do tabliczki z napisem „Western”. I tym razem wziął wszystkie przewidziane w konwencji elementy, wymieszał je, ukształtował na swoją modłę i stworzył świetny film. Dawno tak dobrze nie bawiłem się w kinie.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Niektórych reżyserów poznamy po obsadzie (na przykład, jeżeli na liście płac nie ma Michaela Caine’a, możemy spokojnie założyć, że za kamerą nie stoi Christopher Nolan). Niektórych po tym, jakie tematy poruszane są w filmie (dylematy amerykańskich żołnierzy na zagranicznych frontach? To pewnie Bigelow). Inni natomiast odciskają na swoich produkcjach tak charakterystyczne piętno, ich osobowość tak bardzo przenika każdy aspekt filmu, że wystarczy kilka minut, aby rozpoznać ich rękę. Do tego grona zaliczają się David Fincher (najwspanialszy nudziarz Hollywood), Danny Boyle (uwielbia budować klimat muzyką i charakterystyczną pracą kamery), a także Quentin Tarantino.
Wchodzący właśnie do kin Django tego ostatniego nikogo więc nie zaskoczy. Oglądaliście „Bękarty wojny”? No to wyobraźcie sobie western w tym stylu i macie już jakieś pojęcie o najnowszej produkcji Tarantino. Nie jest to jednak powtórka z rozrywki (no, może poza rolą Christopha Waltza), ale po prostu kolejna odsłona wielkiej przygody tego reżysera z kinem.
Tytułowy Django (Jamie Foxx) to niewolnik, który zostaje wyzwolony przez dziwacznego dra Schultza (Waltz), parającego się zabijaniem ściganych przez prawo przestępców. Panowie przypadają sobie do gustu, bardzo (ale nie tak jak myślicie, zboczuchy!), ten drugi postanawia więc pomóc temu pierwszemu w odzyskaniu pozostającej w niewoli żony. Ot, cała fabuła.
Jak to u Tarantino, banalna historia to ledwie szkielet, na który następnie dobudowywane są niesamowite dialogi, świetnie skrojeni bohaterowie i tony cudacznych pomysłów, wszystko zaś zalewają hektolitry krwi. „Django” to komedia, jeden z zabawniejszych obrazów, jaki w ostatnim czasie przewinął się przez polskie kina, humor jest tu jednak groteskowy i niemożliwy do pomylenia z dziełem jakiekolwiek innego filmowca. W rękach Tarantino konwencja westernu staje się plastyczną masą, która następnie kształtowana jest w coś podobnego do stanu pierwotnego, będącego hołdem, jednocześnie wyśmiewającym jednak gatunkowe klisze.
Każdy, kto w młodości oglądał westerny, rozpozna charakterystyczne czcionki we wstępie, pracę kamery, stereotypowe modele postaci i fabularne klisze. Dystans i miłość do kina są tu jednak kluczowe, a dzięki nim Tarantino potrafi z niezwykłym wyczuciem bawić widza. „Django” jest kiczowaty, nigdy jednak nie przekracza granicy między byciem zabawnym a byciem obiektem drwin.
Jak to zwykle u Tarantiono (ile to już razy użyłem tego zwrotu?), na najwyższym poziomie jest również obsada. Choć wszyscy spisali się bardzo dobrze, prawdziwe pole do popisu mieli dwa aktorzy: wspomniany wcześniej Christoph Waltz odgrywa coś na zasadzie wariacji na temat roli Hansa Landy z „Bękartów...”, robi to jednak z takim wdziękiem, że wszystko uchodzi mu na sucho (zresztą, widać, że ta postać była pisana dla niego); inną wielką (choć czasowo – małą) rolę dostał Samuel L. Jackson i w zasadzie ukradł drugą połowę filmu – stetryczały, nienawidzący czarnoskórych zarządca posiadłości Calvina Candy’ego (DiCaprio) rozbraja do łez.
I tym właśnie Django stoi – świetną grą aktorską i jeszcze lepszymi dialogami. Fakt, końcówka jest nieco przeciągnięta, w zasadzie mamy dwa finały, ale to tylko małe potknięcie. Nawet jeśli brać to pod uwagę, Tarantino nakręcił fenomenalny film.
To pierwsza z recenzji w cyklu Oscary 2013. Plan jest taki, aby jeszcze przed galą (która odbędzie się 24 lutego) ocenić wszystkie obrazy nominowane w kategorii Najlepszy film. Dwa z nich, Operację Argo i Les Miserables. Nędzników oceniłem już wcześniej, pozostały:
- „Miłość”;
- „Życie Pi”;
- „Bestie z południowych krain”;
- „Wróg numer jeden” (premiera 8 lutego);
- „Poradnik pozytywnego myślenia” (premiera 8 lutego);
- „Lincoln” (premiera 1 lutego).