W swoim najnowszym filmie Ang Lee chciał, aby mówiły przede wszystkim obrazy. Problem w tym, że poza kilkoma ładnymi ujęciami i fenomenalnym cyfrowym tygrysem, nie miał widzowi wiele do zaoferowania.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Początek jest najlepszy. Poznajemy młodego chłopca o niecodziennym imieniu – Piscine’a Monitora, swoje imiona zawdzięczającemu... nazwie pewnego basenu we Francji, o którym jego ojcu opowiadał wuj chłopca, wielki mistrz i pasjonat pływania. Skąd zaś Pi? Nawiązanie do znanej wszystkim liczby było pomysłem wyśmiewanego przez rówieśników bohatera na ukrócenie towarzyszących mu na każdym kroku drwin (jego imię kojarzy się z angielskim „pissing”, czyli „sikaniem”). To jednak nie imię świadczyło o jego niezwykłości – chłopiec jest także ciekawy świata, uparcie szuka swojego w nim miejsca, a sposobem na to jest stopniowe przyjmowanie kolejnych religii. Zaczynał od hinduizmu, wiary rodziców (akcja filmu rozrywa się w Indiach), następnie poznał nauki Chrystusa i islam, a ostatecznie przyjął także judaizm. Pierwsze 15-30 minut filmu jest więc niesamowitą opowieścią o roli wiary w naszym życiu, oferuje świeże spojrzenie na kwestie duchowe, ciekawe jest zwłaszcza pojmowanie różnych religii jako kolejnych twarzy tego samego Boga.
Szybko jednak następuje skok o parę lat, Pi staje się młodzieńcem, a jego ojciec zakłada zoo (już wiecie, skąd tygrys). Chłopak się zakochuje, jego wybranka odwzajemnia to uczucie, wkrótce jednak para zmuszona jest się rozstać – kryzys skłania ojca Pi do sprzedaży zwierząt z zoo i wyjazdu z rodziną do Kanady. W czasie podróży przez ocean statek trafia na burzę i tonie, a jedynymi ocalałymi są Pi, tygrys o imieniu Richard Parker, zebra, orangutan i hiena. Wszyscy stłoczeni w szalupie ratunkowej.
Perypetie tej niecodziennej ferajny, trwająca wiele dni podróż przez ocean była dla Lee okazją do olśnienia widza kilkoma niezwykle efektownymi scenami. Choć bardziej adekwatne było określenie „ładnymi” – prawda jest taka, że tchu w piersiach mi nie zaparły, momentami za mało było subtelności, za dużo już nie tak dobrych efektów komputerowych. Spece od CGI wykonali niesamowitą robotę tworząc niezwykle realistycznego tygrysa, kilka ujęć sprawiało jednak wrażenie niedopracowanych (toporne ryby głębinowe). Choć niekiedy nawet w scenach, w których wszystko grało od strony technicznej, brakowało sprawniejszej ręki – nie wystarczy mieć ładny obrazek, trzeba jeszcze umieć go zaprezentować. Przykładem niech będą otwierające film ujęcia zwierząt – ewidentnie widać, że miało być kolorowo i soczyście, ale poza tym innego pomysłu na pracę kamery brakowało.
Oprócz strony wizualnej, w „Życiu Pi” ważna była również opowieść. To miał być jeden z tych magicznych filmów, porywających niezwykłą historią, przybliżana nam przez narratora, jak „Niezwykły przypadek Benjamina Buttona”, do poziomu Finchera wiele jednak zabrakło. Gdy widz miał się śmiać, wszystko grało, gorzej jednak z dramaturgią niektórych scen – Pi coś tam krzyczał, jego starsza wersja uroniła łzę, wspominając swoją przygodę, ja pozostawałem jednak obojętny (na co wpływ miała także przeciętnie grająca obsada). Może to przez szumne zapowiedzi? Otóż narratorem „Życia Pi” jest sam Pi, tylko już koło czterdziestki, opowiadający o swoim życiu poszukującemu inspiracji dla nowej powieści pisarzowi (Martel?). Mężczyzna dużo mówi, sam nadmuchuje balon oczekiwań, który następnie wybucha widzowi w twarz, bo niewiele z nich znajduje odzwierciedlenie we właściwej historii. Z dużej chmury mały deszcz, jak to powiadają.
I właśnie to zdanie najlepiej, w mojej opinii, podsumowuje „Życie Pi”. Miała to być wielka i porywająca opowieść, olśniewająca stroną wizualną. Wyszła ciekawa historyjka, w której znalazło się miejsce dla kilku ładnych ujęć. Wprawdzie sama końcówka (ciekawa zagrywka z dwoma opowieściami-wersjami wydarzeń, wzbogacająca fabułę o drugie dno) nieco podnosi moją ocenę, nie zmienia to jednak faktu, iż dziwię się, że tak średni film jest nominowany do Oscara.
Skąd ta surowość oceny? Może to dlatego, że widziałem już film, który w 120% spełnił pokładane przez Anga Lee nadzieje na monumentalną i piękną wizualnie historię, przemawiającą do widza przede wszystkim obrazem, mówiącą nam coś niezwykle ważnego o naturze samej opowieści. Ten film to mistrzowska „Magia uczuć” Tarsema Singha – chyba najpiękniejszy obraz ostatnich lat. Gorąco polecam. W przeciwieństwie do „Życia Pi".
To kolejna odsłona cyklu Oscary 2013, w ramach którego ukażą się recenzje wszystkich obrazów nominowanych w kategorii Najlepszy film.
Ocenione:
- Operacja Argo;
- Les Miserables. Nędznicy;
- Django
- Życie Pi.