Reżyser „Zombieland” opowiada prawdziwą historię z Los Angeles lat 40. – bezradni w walce z gangsterami policjanci odłożyli odznaki i wydali mafii wojnę.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Zacznijmy od faktów: mamy rok 1946, Miasto Aniołów jest opanowane przez zbirów wykonujących rozkazy jednego człowieka – Mickeya Cohena (filmowy Sean Penn). Były bokser, słynny dzięki swojej bezwzględności i brutalności, z pomocą pięści piął się w górę mafijnych struktur, aż w końcu dotarł na sam szczyt. Część policjantów, polityków, sędziów i prokuratorów kupił, część zastraszył, tak że ci, którzy pozostali poza jego wpływami mieli związane ręce – każdy, kogo aresztowali, był zwalniany, zanim jeszcze trafił do celi.
Tych spośród nielicznych stróżów prawa, którzy prawem jeszcze się w ogóle przejmowali, sierżant John O’Mara (na polecenie naczelnika Billa Parkera) wcielił do tytułowego oddziału specjalnego, Gangster Squadu. Jego członkowie działali nieoficjalnie, bez odznak, ich zadaniem nie było zatrzymywanie przestępców i stawianie ich przed sądem – mieli, z pomocą wszelkich dostępnych środków, rozbić imperium Cohena i uderzyć go tak, aby zabolało.
Tyle fakty. Film, co oczywiste, nie trzyma się ich kurczowo, choćby tytułowa grupa naprawdę liczyła 8 członków, podczas gdy na ekranie pojawia się tylko sześciu. Z drugiej jednak strony, nie miał to być dokument, a kino sensacyjne, z mnóstwem strzelanin, wybuchów i szczyptą staromodnego prania się po pyskach. Efekt? Obraz nie genialny, do klasyki gatunku nie przejdzie, wrażenia z seansu są jednak jak najbardziej pozytywne.
Oczywiście siłą filmu jest fakt, że to wszystko (z grubsza) wydarzyło się naprawdę. To jedna z tych hollywoodzkich historii, której nikt by nie wymyślił, bo uznano by ją za zbyt mało prawdopodobną (zupełnie jak Operacja Argo), a w najlepszym przypadku – zbyt naiwnie idealistyczną. W mieście opanowanym przez bezprawie kilku porządnych policjantów odkłada odznaki i samotnie wymierza sprawiedliwość? Toż to na kilometr pachnie komiksem superbohaterskim. A jednak, tak właśnie było. Mając to w pamięci, widz naprawdę przejmuje się losami bohaterów, co podkręca emocje.
Inna rzecz, że i bez tego nie byliby nam zupełnie obojętni: Ryan Gosling udanie wcielił się w rolę łotrzyka o złotym sercu, sierżanta Jerry’ego Wootersa; Joshowi Brolinowi wyraźnie przypasowała postać weterana wojennego, przykładnego ojca i niezłomnego policjanta, Johna O’Mary; Giovanni Ribisi z kolei wybił swojego bohatera, speca od łączności Cona Keelera, z trzeciego na drugi plan – podobnie jak dwaj wymienieni wyżej członkowie ekipy, został idealnie obsadzony. Zawiódł natomiast, co może dziwić, Sean Penn, który miał być przerażający, ale jakoś nie wzbudzał we mnie większych emocji – kogoś tam niby rozczłonkował, kogoś kazał spalić, na kogoś innego krzyczał, ale przez przedziwną charakteryzację, de facto maskę, którą jakiś dureń kazał mu nosić, by wyłącznie groteskowy (i w sumie nie wiadomo, po co tak mocna charakteryzacja, bo do prawdziwego Cohena nie był w żaden sposób podobny).
Chociaż za to, że główny czarny charakter nie był tak przerażający, jak to sobie filmowcy założyli, winę ponosić mogą również niedoświadczeni reżyser i scenarzysta. Dla Rubena Fleischera był to drugi – po świetnym „Zombieland” – obraz, w przypadku Willa Beala wrażenie robią natomiast raczej przyszłe projekty („Zabójcza broń 5”, „Justice League”), niż wcześniejsze, których brak. Niestety, braki w doświadczeniu niekiedy widać aż nazbyt wyraźnie, czy to w źle napisanej scenie (przekazanie broni następcy, końcowa narracja O’Mary), czy też po prostu kiepsko zrealizowanej (zwłaszcza na początku niektóre z nich były zbyt krótkie, przez co nie budowały klimatu, a jedynie pobieżnie sygnalizowały jakieś wątki – vide pierwsze pojawienie się żony O’Mary).
Jest jeszcze trzecia możliwość - film stracił przez cenzurę, jakiej został poddany po masakrze w Denver (oryginalnie w „Gangster Squad” była scena strzelaniny w kinie).
Na szczęście plusy „Gangster Squad. Pogromców mafii”, w postaci świetnego Goslinga, doskonale odwzorowanego klimatu lat 40., a także w dużej mierze bardzo, bardzo dobrej pracy kamery i ciekawej technice, dzięki której obraz wydawał się niezwykle realistyczny (prawie jak osławione 48 klatek na sekundę z „Hobbita”!), przeważają nad drobnymi potknięciami. Jest trochę humoru, kilka świetnych tekstów, bardzo dobrze ukazano także dramat głównego bohatera, O’Mary, który musi wybierać między obowiązkiem wobec społeczeństwa a tym, co jest najlepsze dla jego rodziny. Właśnie ten wątek, obok przemiany sierżanta Wootersa, wydał mi się zdecydowanie najciekawszy – pytanie, czy dla dobra rodziny policjant powinien odwrócić się od świata i udawać, że nie widzi, jak ten stacza się w przepaść.
Działalność tytułowego Gangster Squad opisał w serii artykułów dziennikarz „Los Angeles Times”, Paul Liebermann (był również jednym z producentów filmu), a po latach rozszerzył je i opublikował w książce Gangster Squad. Pogromcy mafii.