Nowy obraz Spielberga powinien mieć swoją własną kategorię. Niby garściami czerpie z technik kinowej fikcji, tak naprawdę mamy jednak do czynienia z pieczołowitą rekonstrukcją historycznych wydarzeń, niczym w filmie dokumentalnym.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Exegi monumentum, powiedział klasyk, a Steven Spielberg mógłby po nim powtórzyć. Jego „Lincoln” to kronikarska relacja z wydarzeń początku roku 1865, kiedy to świeżo wybrany na drugą kadencję prezydent Abraham Lincoln zmaga się z trudami wojny domowej, przede wszystkim próbuje jednak przepchnąć przez Kongres słynną 13 poprawkę do konstytucji, zakazującą niewolnictwa. I właśnie ta walka, heroiczna niemalże – w oczach Spielberga – definiuje osobę największego pośród amerykańskich prezydentów. Słynny filmowiec stawia słynnemu politykowi pomnik, nie zapomina przy tym również pokazać wybitnego męża stanu jako człowieka.
Wierność historycznym realiom jest tu kluczem, dlatego nie spodziewajcie się ubarwień, jak w innych inspirowanych autentycznymi wydarzeniami kandydatach do tegorocznych Oscarów, „Operacji Argo” czy „Wrogu numer jeden”. Tym razem Spielberg, ikona tzw. Kina Nowej Przygody, nie na przygodę stawiał, a na prawdę. Kronika – to najlepsze określenie „Lincolna”. Fakt, pojawia się kilka wtrętów osobistych, dosyć rozbudowane są wątki problemów małżeńskich i wojskowych ambicji syna prezydenta, wszystko to stanowi jednak podbudowę dla kampanii Lincolna, ma pokazać nam jego poświęcenie. Widz, mam wrażenie, nie ma się bawić, ma poznawać. Mamy dostrzec w prezydencie wielkiego przywódcę, ale i człowieka, mamy ujrzeć jego pełne oblicze. Spielberg, choć stawia tym filmem Lincolnowi pomnik, pamięta też o tym, by czasami sprowadzać go na ziemię, nie budować wizerunku z marmuru – temu służą przede wszystkim często wygłaszane przez Lincolna anegdoty, pokazujące go jako człowieka z poczuciem humoru, ale momentami także dziwaka, którego niekoniecznie wszyscy rozumieją.
W efekcie film niemalże pozbawiony jest dramaturgii. Zakończenie przecież znamy, ekipa relacjonuje, a nie uwodzi opowieścią, lwia część filmu to festiwal gadających głów. Trochę jak ekranizacja podręcznika do historii.
Wciąż jednak jest to film Spielberga, co gwarantuje najwyższy poziom realizacji. „Lincoln” stoi przede wszystkim kreacjami aktorskimi, z jak zwykle perfekcyjnym Danielem Dayem-Lewisem na czele, który potrafił oddać niezwykłe skomplikowanie postaci tytułowego bohatera – bywa zabawny, ale i groźny, czasami wydaje się zagubiony i przytłoczony odpowiedzialnością, kiedy indziej wykazuje się ogromną determinacją i odwagą. Samo obserwowanie przemiany, jakiej dokonał Day-Lewis, zupełnie jakby założył skórę innego człowieka, jest fascynujące i w dużej mierze wynagradza nam monotonię historii. To jednak nie wszystko – doskonały jest też montaż, zwłaszcza w scenach kluczowego głosowania, w tym wypadająca świetnie zmiana perspektywy przy ogłaszaniu wyników; na pochwałę zasługują także zdjęcia Janusza Kamińskiego, mające ogromny udział we wspomnianym ukazywaniu złożonej natury prezydenta – wyraźnie da się rozróżnić ujęcia „pomnikowe”, od „ludzkich”.
Jest więc „Lincoln” filmem w zasadzie dokumentalnym, ale oby wszystkie tego typu produkcje stały na takim poziomie. Perfekcyjna scenografia, świetne kostiumy i charakteryzacja, wyśmienita obsada, muzyka Johna Williama i zdjęcia Janusza Kamińskiego, a do tego dobrze oddany charakter tytułowego bohatera. Czy jest to film wybitny? Nie. Zdaje się jednak, że więcej w tej konwencji uczynić nie sposób.
Oby Polacy potrafili tak zajmująco opowiadać o swojej historii.