Widziałem ten film milion razy, a i tak w kinie bawiłem się świetnie. Czort z 3D, prawie się go nie stwierdza, ale i bez tego przygoda na wyspie pełnej dinozaurów trwa w najlepsze.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Hollywood od dłuższego już czasu uwielbia kręcić remaki – po co wymyślać coś nowego, skoro można nakręcić ten sam film po raz drugi i sprzedać go tej samej widowni? Nie ma ryzyka, jak w przypadku czegoś zupełnie nowego, akcja promocyjna to zaś bułka z masłem. A wiecie, co jest lepsze od remake’u? Konwersja leciwego obrazu do 3D i sprzedanie go ludziom, którzy znają ten hit na pamięć, po raz kolejny, tylko że drożej, bo za okularki trzeba dopłacić. Takie drugie życie kurczaka, tyle że w kinie.
W przypadku „Parku Jurajskiego 3D” owy kurczak ma w porywach kilkadziesiąt metrów długości i ważny coś pod sto ton. I wciąż „smakuje”! Tak jak można pukać się w czoło słysząc o trójwymiarowym powrocie do kin „Titanica” (Leo w 3D jest ładniejszy?) czy „Gwiezdnych wojen: Mrocznego widma” (jakby jednokrotne obejrzenie tego potworka nie wystarczyło!), trudno powiedzieć coś złego na obraz Stevena Spielberga. To klasyk, i jak na prawdziwego klasyka przystało – starzeje się z niebywałą godnością (taki Sean Connery wśród filmów). Owszem, tu i ówdzie pojawią się zmarszczki (super zaawansowany system informatyczny parku może co najwyżej rozbawić), ale ogólnie sprawia wrażenie, jakby wciąż był w stanie przebiec maraton.
To, co bawiło, gdy oglądało się „Park Jurajski” pierwsze sto razy – wciąż bawi. To, co zachwycało – wciąż zachwyca. Dialogi są świetne, bohaterowie sympatyczni, dinozaury też nie zmalały. I to wszystko pomimo faktu, że znamy ten film na pamięć. Dziwne – w kinie była pełna sala i wszyscy zgodnie rechotali, gdy Dr Grant nabierał dzieciaki, że został porażony prądem, rechotali z tego samego żartu, który widzieli po raz czterechsetny. W czasie seansu doznaje się jednak zbiorowej amnezji, jakbyśmy po raz pierwszy lecieli na wyspę, jakby T-Rex po raz pierwszy wyszedł z dżungli i zaatakował zwiedzających. Prawdziwa magia kina.
Minusem pozostaje jednak nieudana konwersja do trzech wymiarów. Przez większą część seansu nawet nie pamiętałem, że film jest w 3D, nie zauważyłem, aby jakakolwiek scena zyskała dzięki tej technice. Dało się natomiast dostrzec niedociągnięcia – w pamięć zapadła mi scena w helikopterze, zbliżenie na zarządcę parku, Johna Hammonda, właściciela charakterystycznej laski z wielkim bursztynem w charakterze gałki. Gdyby film był od razu kręcony w 3D, wyraźnie widzieli byśmy zarówno laskę na pierwszym planie, jak i mężczyznę na drugim; ponieważ jednak to tylko konwersja, laska jest zamazana – tyle w kwestii trójwymiarowej głębi obrazu.
Mimo tej wady, mimo dwudziestu lat, jakie minęły od premiery, „Park Jurajski” wciąż bawi. Do diabła z 3D, nikomu do szczęścia potrzebne nie jest. Wystarczą dinozaury.