Abrams nie zawodzi i potwierdza, że potrafi robić świetne fantastyczne kino rozrywkowe. Choć „W ciemność” nie jest filmem wybitnym, powinien przypaść do gustu wszystkim fanom kosmicznej sagi.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Wbrew temu, co sugerowały zwiastuny, a zdawał się potwierdzać tytuł, nie mamy do czynienia z kosmiczną wariacją na temat „Mrocznego rycerza”. Już pierwsze sceny przypominają nam, że Enterprise to jednostka badawcza, która ma za zadanie śmiało podążać tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek. I choć później nie obyło się bez modnego obecnie motywu terrorysty (zamach w samym centrum XXIII-wiecznego Londynu), fabuła bardzo szybko wróciła na znane nam tory – gwiezdne podróże, śmiałe wypady, kosmiczne starcia, a w tle przekomiczne spięcia logicznego do bólu Spocka i impulsywnego kapitana Kirka. Fani mogą spać spokojnie – „W ciemność Star Trek” to klasyczny przedstawiciel swojego gatunku.
Konstrukcyjnie – można mieć pewne zastrzeżenia. Początek filmu jest nieco „migawkowy”, skaczemy od sceny do sceny, trochę na zasadzie pośpiesznego odhaczania niezbędnych wątków, a wszystko po to, by bardzo szybko przejść do pierwszej niezwykle efektownej sekwencji. I do następnej. A później do jeszcze jednej. Która kończy się i otwiera kolejną – i tak już do końca. Film staje się dzięki temu niesamowitym, wciskającym w fotel widowiskiem (świetne wyczucie w scenach akcji, nigdy nie przekraczających granicy niedorzeczności), z drugiej strony jednak nieco cierpią postacie, zwłaszcza główny schwarzcharakter – John Harrison. Wprawdzie wcielający się w niego Benedict Cumberbatch jest niesamowity, a niektóre wypowiadane przez niego kwestie („So, shall we begin?”) przyprawiają o ciarki, tym bardziej jednak szkoda, że nie dano mu więcej czasu, przez co trochę musimy wierzyć innym na słowo, że jest taki straszny, bezwzględny i niezwykle niebezpieczny. (Rozumiem, dlaczego twórców nie skusiła „ciemna strona mocy” i bardzo szybko wrócili do wielkiej przygody i humoru, charakterystycznych dla „Star Treka”, co nie zmienia faktu, że gdyby „W ciemność” naprawdę był taki, jak to sugerowały zwiastuny, moglibyśmy mieć do czynienia z jeszcze lepszym obrazem i jeszcze lepszym Cumberbatchem.)
Niemniej, nowa odsłona gwiezdnej serii to spełnienie najskrytszych marzeń każdego geeka, takie zestawienie: wszystko to, za co kochacie „Star Treka”. J.J. Abrams, który w 2009 roku tchnął w kultową opowieść nowe życie, zdaje się doskonale rozumieć, co sprawiło, że Spocka i spółkę pokochało kilka pokoleń fanów fantastyki, dzięki czemu mógł wyodrębnić te elementy i umieścić je w drugim filmie z serii. Jest lekko, zabawnie, momentami dramatycznie, ale ogólnie optymistycznie, a nad całością unosi się radość z eksploracji.
Z jednej strony, można powiedzieć, że „W ciemność” jest zachowawczy. Z drugiej jednak – można uznać, że twórcy współczesnej wersji przygód załogi statku Enterprise darzą spuściznę swoich poprzedników ogromnym szacunkiem, a fanom dali to, czego ci oczekiwali, a więc ich ulubionych bohaterów (obok Spocka i Kirka, brylowali jak zwykle przezabawni Bones i Scotty), w olśniewającej wizualnie kosmicznej przygodzie. Nawet wypominane przeze mnie wady konstrukcyjne to element dziedzictwa – dokładnie tak samo rozłożono akcenty w „Gniewie Khana” z 1982 roku, do którego zresztą „W ciemność” nawiązuje również w kilku innych kwestiach.
J.J. Abrams potwierdza tym samym, że potrafi kręcić świetne (choć, przyznajmy, niepozbawione wad) filmy rozrywkowe, przede wszystkim zaś umie uchwycić kwintesencję reinterpretowanej przez siebie klasyki i podejść do niej z ogromnym szacunkiem. Fani „Star Treka” mogą więc się cieszyć z udanej drugiej odsłony nowej serii, miłośnicy „Gwiezdnych wojen” z nieco większym spokojem mogą zaś patrzeć w przyszłość.