Zaskakująco dobry w swojej klasie, „Świat w płomieniach” to film typowy dla Emmericha. Mnóstwo wybuchów, jeden bohater ratujący świat, rzucający po drodze zabawnymi tekstami, no a na koniec ktoś macha amerykańską flagą i w ogóle jest patriotycznie.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Zanim się pójdzie na nowy film Rolanda Emmericha – twórcy takich hitów jak „Dzień Niepodległości”, „2012” czy „Pojutrze” – należy zażyć sporą dawkę środków amerykanizujących. Można napić się coli, zjeść burgera, do kina koniecznie kupić popcorn, a w oczekiwaniu na seans wypadałoby słuchać Bruce’a Springsteena, albo chociaż Britney Spears. Tak przygotowani, przełkniemy nieodzowną w tego typu produkcjach sporą dozę patosu, cywilnej odwagi i ogólnej wiary w to, że co jak co, ale USA nigdy się nie poddaje.
Wtedy też zaczniemy się świetnie bawić.
Można się zżymać, że fabuła prosta i tak nafaszerowana wybuchami i strzelaninami, że w zasadzie nie ma miejsca na nic innego. Można krzywo patrzeć na Jaimiego Foxxa w roli prezydenta, który jest połączeniem Baracka Obamy z Chrisem Rockiem, a którego otaczają absolutnie stereotypowe postacie: odważny tatuś-superagent (Channing Tatum), rezolutny dzieciak (Joey King), generał z kijem w tyłku (Lance Reddick), jedyna-zaradna-osoba-w-całej-administracji (Maggie Gyllenhaal), haker-dziwak (Jimami Simpson), no i kilku mega-złych, w tym super-zły (Jason Clarke). Można wzdychać, że cała ta ferajna, z towarzyszeniem kilku innych, mających nas rozbawić postaci (przewodnik!), po prostu gania się po Białym Domu, niemalże zrównując go z ziemią. Można, ale umówmy się – jeżeli ktoś chce „Amadeusza”, to na Emmericha do kina nie idzie.
„Świat w płomieniach” doskonale spełnia swoją rolę jako efektowne (choć kilka ujęć można by poprawić) kino rozrywkowe, najlepiej zaś sprawdza się jako komedia, bo okazji do wybuchnięcia śmiechem podczas seansu nie zabraknie. Całość jest świadomie przerysowana, poczynając od samego prezydenta, aż do zabawy w berka maszynowego wokół fontanny na trawniku przed Białym Domem. Więcej, widać w tym wszystkim rękę dobrego scenarzysty, Jamesa Vanderbilta („Zodiak”, „Niesamowity Spider-Man”), któremu udało się naszkicować ciekawe tło polityczne, dzięki czemu to nie Arabowie czy Rosjanie, a sami Amerykanie atakują swojego przywódcę, co jest pokłosiem decyzji o wycofaniu wojsk z Bliskiego Wschodu (zdecydowanie nie podoba się to koncernom zbrojeniowym).
Narzekać można jedynie na zakończenie, w którym tony patriotyczno-pompatyczne zaczęły dominować, zwyciężyło poświęcenie, politycy okazali się całkiem fajni, a dzięki Stanom na świecie zapanował pokój. Mdły i nafaszerowany patosem, finał nie pasował do poprzedzających go dwóch godzin lekkiej rozrywki i nieco popsuł ogólnie zaskakująco pozytywne wrażenia z seansu.
Fakt, Emmerich jest specyficzny i w jego filmach sporo jest do przełknięcia, ale jeżeli dawka jest odpowiednia i widz nie zachłyśnie się nadmiarem amerykańskiego patriotyzmu, seans może być naprawdę odprężający. Po wyjątkowo nieudanych „2012” czy „10.000 BC”, hollywoodzki spec od katastrof wraca do wyższej formy, jaką prezentował w „Dniu Niepodległości” czy w „Pojutrze”.