Zanim za sprawą „Word War Z” polskie kina znowu opanują truposze, warto sprawdzić, co zombiaki porabiały przez ostatnie kilka lat. Na początek przypomnimy znany wszystkim „Zombieland” i przybliżymy widziany przez nielicznych serial „Dolina nieumarłych”.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Wybór akurat tych dwóch produkcji jest nieprzypadkowy, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że goszczący w kinach w 2009 roku „Zombieland” był inspiracją dla nakręconego na zlecenie MTV, dwa lata młodszego serialu „Dolina nieumarłych”. Pokazują one, że nieumarli to nie tylko groza i walka o przetrwanie, ale także świetni statyści w filmach komediowych. Owszem, prawdę tę kilka lat wcześniej odkryli Brytyjczycy w „Wysypie żywych trupów” z Simonem Peggiem w roli głównej (do którego jeszcze w trakcie Zombie Week wrócimy), ale to Amerykanie poszli o krok dalej i połączyli film z urokami gry komputerowej, gdzie jedną z największych atrakcji jest efektowne rozwalenie czyjejś (zombiakowej) głowy.
Koniec z krytyką nastawionego na konsumpcję społeczeństwa, pochylaniem się nad upadkiem współczesnej cywilizacji i ogłupianych przez media mas. W „Zombieland” życie po apokalipsie okazuje się pełne przygód, a na resztkach nowego świata można znaleźć przyjaźń, a nawet miłość. Pod horrorową przykrywką kryje się bowiem opowieść o chorobliwie nieśmiałym chłopaku z wyraźnymi problemami, który w starej rzeczywistości był stroniącym od kontaktu z innymi odludkiem, a który – dzięki swoim licznym paranojom – okazał się idealnie przystosowanym do życia po zombieapokalipsie. W pewnym sensie Columbus (w tej roli Jesse Eisenberg) reprezentuje nas, widzów, którzy przecież doskonale znamy rządzące historiami o żywych trupach zasady i podczas seansu zawsze jesteśmy przekonani, że poradzilibyśmy sobie lepiej, niż filmowe postacie. Postać tę – a jednocześnie nasze wyobrażenie o nas samych w obliczu końca świata – doskonale uzupełnia szurnięty Tallahassee (Woody Harrelson), czyli wyjęty prosto z gry-strzelanki zabijaka, specjalizujący się w masakrowaniu zombiaków.
Film Fleischera to takie popkulturowe wyobrażenie końca świata, który de facto jest tylko przeobrażeniem, a w wielu przypadkach – nowym, lepszym otwarciem. Bo jeżeli nakreślić mapę zombie-kina, „Zombieland” będzie takim punktem zwrotnym, momentem, w którym kino przeżuło samo siebie, połknęło wszystkie schematy z klasyki opowieści o nieumarłych, wymieszało z popkulturowym sosem i podało w sposób przystosowany do współczesnego widza, który – niczym zombie! – pozjadał wszystkie rozumy i standardową opowieścią o przetrwaniu po końcu świata już się nie zadowoli.
I po takim punkcie zwrotnym musiało przyjść następne stadium ewolucji, a więc „Dolina nieumarłych”. Tam, gdzie Ruben Fleischer i jego „Zombieland” przecierali szlaki, serial MTV pruł z zawrotną prędkością, chcąc być pod każdym względem mocniejszy. Bardziej krwawy, z odważniejszym humorem i jeszcze bardziej przerysowanymi postaciami, przede wszystkim zaś z o wiele luźniejszym podejściem do samych nieumarłych.
Produkcja udaje dokument o pracy funkcjonariuszy specjalnej jednostki zajmującej się nieumarłymi. Otóż mniej więcej rok wcześniej kalifornijską dolinę San Fernando zalała fala wampirów, wilkołaków i zombiaków. Skąd się wzięły? Nie wiadomo, ale trzeba sobie z nimi radzić, bo przecież nawet plaga potworów nie jest w stanie zmusić Amerykanów do przesiedlenia. Krwiopijcy pozostają więc pod obserwacją policji i udają grzecznych, wilkołaki w każdą pełnię muszą pozostać w domu i poddawać się kontroli służb, zombie zaś – no cóż, zombie trzeba zabijać.
Sam pomysł jest zakręcony, ale to jeszcze nie koniec, bo w „Dolinie…” najciekawsi są wspomniani funkcjonariusze, sprawiający wrażenie postaci, które uciekły z kreskówek (prym wiedzie dziwaczny kapitan Dashell, podrywający każdego ze swoich podwładnych, rozbrajający idiotycznymi komentarzami w stylu: Chcę powiedzieć, że twój ojciec to zombiak. Ja jestem nudystą. Czasami to to samo.) To trochę zmiana ról, bo podczas gdy w większości opowieści o żywych trupach obserwujemy świat tuż po apokalipsie, a nasi bohaterowie starają się dostosować do nowej sytuacji, tutaj mamy do czynienia z ludźmi, którzy nie tylko zdążyli się już z tym wszystkim oswoić – więcej, oni są już tak znudzeni swoją robotą, a więc zbijaniem zombiaków, jak pani w okienku pocztowym podbijaniem stempli.
Bo ich świat się nie zawalił, cywilizacja nie legła w gruzach pod naporem żywych trupów, cywilizacja ich wchłonęła i nauczyła się funkcjonować w nowych warunkach; nawet małe dzieci w szkole mają zajęcia z rozpoznania i zabijania truposzy. Dzięki temu scenariusz nie prowadzi nas po zgliszczach, a inkorporuje potwory do codzienności, przez co mamy takie odcinki, jak wilkołakowy kryzys na planie filmu porno, przypadkowe zabójstwo staruszka przez funkcjonariusza (stękał, dyszał, poruszał się powoli – każdy mógł go wziąć za zombie), próby ustawiania walk zombiaków, a nawet zamach bombowy z użyciem nieumarłego – wtedy to pada nieśmiertelny tekst:
- W tym zombie jest bomba. To na pewno sprawka wampirów!
- Bombowy zombie? Bombie!
Nie ma co ukrywać, dla wielu taka szalona jazda bez trzymanki (i czasami – bez większego sensu) może okazać się niestrawna, reszta może zaś cieszyć się jednym z zabawniejszych seriali ostatnich lat, w którym absurdalny humor miesza się z rozbryzgami krwi i mózgów. Szkoda tylko, że MTV zakończyło produkcję na pierwszym sezonie.
Artykuł ten otwiera Zombie Week, czyli odliczanie do premiery filmu „World War Z” z Bradem Pittem. Do dnia premiery, a więc 5 lipca, przyjrzymy się najciekawszym produkcjom o żywych trupach z ostatnich lat, których obejrzenie może być dobrą rozgrzewką przed ewentualnym wybraniem się do kina. W planie są jeszcze cztery odcinki, a ostatnim będzie przedpremierowa recenzja „WWZ”.