Jedne z najlepszych horrorów ostatniej dekady, obowiązkowe pozycje na każdej liście najciekawszych filmów o zombie. W Tygodniu Żywych Trupów czas na obrazy Zacka Snydera i Danny’ego Boyle’a.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Pierwszy głośny film w karierze Zacka Snydera, obecnie znanego z takich produkcji jak „300”, „Watchmen. Strażnicy”, czy wyświetlany właśnie w kinach „Człowiek ze stali”, był ważny również dla mnie. Będący remakiem klasycznego horroru George’a A. Romero, a dokładniej drugiej części jego cyklu o zombie, „Świt żywych trupów” jako pierwszy film uświadomił mi potencjał tego typu historii, zaraził mnie wirusem Z. Od tego momentu, od obejrzenia tej historii w 2004 roku, szukałem kolejnych obrazów z nieumarłymi, by kląć na głupotę ich bohaterów i łudzić się przekonaniem, że ja na pewno poradziłbym sobie lepiej (99,9% miłośników zombie-kina ma takie przeświadczenie). Mieszanka makabry z opowieścią o złu drzemiącym również w samych ludziach i kinem survivalowym wciągnęła mnie na dobre.
Zombie nie były klasycznymi potworami z horrorów, były inne od wielkich rekinów, duchów, wilkołaków czy krwiopijców, były straszniejsze, bo nie było od nich ucieczki. Przed rekinem schronisz się na lądzie, duchy atakują w nocy, wilkołaki tylko w pełnię, a załatwisz je srebrną zastawą stołową, wampiry ukatrupisz z kolei lampką UV – zawsze jest jakieś wyjście. Przed żywymi trupami się jednak nie schowasz. Możesz je zabijać, ale na miejsce jednego powalonego pojawi się dziesięć nowych. Są niezmordowane, są wszechobecne i w końcu sam staniesz się jednym z nich. Fatalizm w najczystszej postaci.
Doskonale oddany w „Świcie żywych trupów”. W porównaniu do oryginału z lat 70. ubiegłego wieku, film Snydera jest bardziej krwawy, mroczniejszy i pokazuje ludzi w sytuacji bez absolutnie żadnego wyjścia – plaga zombie opanowała cały świat, a każdy krok, każde ich działanie wiąże się wyłącznie z kolejnymi stratami. Widzom pozostaje obserwowanie ich skazanych na porażkę prób szukania ratunku, oraz przyglądanie się ich wzajemnym interakcjom; współczesne historie o zombie tym różnią się od większości horrorów, że na pierwszym planie zawsze pozostaje człowiek, że są to opowieści o tym, co drzemie w nas, nie o jakiejś klątwie czy kreaturze z głębin.
Najlepszym filmem traktującym o utracie człowieczeństwa w obliczu zombieapokalipsy jest zaś „28 dni później” Danny’ego Boyle’a. Częstokroć, gdy za kino czy literaturę gatunkową bierze się laik, efektem jest wtórna, powtarzająca utarte schematy opowieść, która tylko swojemu autorowi wydaje się oferować cokolwiek świeżego. Raz na jakiś czas, niezwykle rzadko, okazuje się jednak, że ignorancja bywa błogosławieństwem i taki ktoś potrafi dostrzec ścieżki, którymi nikt przed nim, żaden znawca i stary wyjadacz, nie podążył. Tak zrobił choćby Cormac McCarthy w „Drodze”, tak też było z Boyle’em.
„28 dni później” nie było kręcone jako film o zombie, ba!, można nawet dyskutować, czy prezentowane w nim stwory to żywe trupy – przecież oni nie umierają, dostają tylko ataku niepohamowanego szału. Kamera pracuje w charakterystyczny dla obrazów Brytyjczyka sposób, prezentując malownicze kadry (świetne ujęcia opustoszałego Londynu), grę świateł, same zdjęcia doskonale zaś komponują się ze ścieżką dźwiękową – długie ujęcia, w których rolę narratora przejmuje muzyka to znak firmowy Boyle’a. Nie brakuje brutalności i cierpienia, często równoważone są one jednak lżejszymi sekwencjami, jak choćby „zakupy” czy wyjazd z miasta (tutaj także warto zwrócić uwagę na dobór muzyki). W przeciwieństwie do lwiej części produkcji o zombie, ten film nie jest jednoznacznie fatalistyczny, oferuje odrobinę nadziei, ogólny wydźwięk jest zaś słodko-gorzki.
Bo, powtórzę, Boyle nie kręcił filmu o zombie – przecież scen ze stworami nie ma w nim jakoś specjalnie dużo, nie one miały stanowić o sile obrazu (to także efekt stawiania na realizm i nie naginania niczego w imię efektowności). W „28 dni później”, jak nigdzie indziej, skupiono się na przemianach zachodzących w ludziach w ekstremalnych sytuacjach, czego symbolem stał się Jim (świetny Cillian Murphy) i jego zachowanie w finale. Po prawdzie, zakończenie filmu Boyle’a, wydarzenia w bazie wojskowej, przerażają bardziej, niż przesycony poczuciem beznadziejności „Świt…” Snydera.
Różnice między „28 dniami…” a standardową produkcją o zombie najlepiej widać, gdy film ten porówna się z… jego kontynuacją. „28 tygodni później” to również ciekawy obraz, nie tak dobry jednak jak pierwszy rozdział tej opowieści. Niemniej wart obejrzenia.
Tutaj już odrzucono wszystkie dyrdymały, o których pisałem wcześniej, i postawiono na efektowne bawienie się w berka gryzionego z tysiącami żywych trupów. Precz z kameralnością, niech żyje rozmach, do diabła z opowieścią, niech ktoś kogoś zabije – tak w skrócie można scharakteryzować to, co widzimy na ekranie. Scenariusz wciąż jest co najmniej przyzwoity, a uszy po raz kolejny cieszy dobrze dobrana muzyka (z lekko przerobionym motywem przewodnim z pierwszej części), nie ma jednak co się oszukiwać – cały film nakręcono chyba tylko i wyłącznie dla fenomenalnej sceny koszenia zombiaków helikopterem. W skrócie można powiedzieć, że po sukcesie Boyle’a, postanowiono odciąć kilka kuponów, a ponieważ reżyser „jedynki” nie był zainteresowany, zatrudniono Juana Carlosa Fresnadillo i kazano mu nakręcić hit.
Na szczęście w zapowiedzianej niedawno części trzeciej, „28 miesiącach później”, za kamerą ponownie stanie Danny Boyle.
Artykuł ten jest elementem Zombie Week, czyli odliczania do premiery filmu „World War Z” z Bradem Pittem. Do dnia premiery, a więc 5 lipca, przyjrzymy się najciekawszym produkcjom o żywych trupach z ostatnich lat, których obejrzenie może być dobrą rozgrzewką przed ewentualnym wybraniem się do kina. W planie jest w sumie pięć odcinków, ostatnim będzie przedpremierowa recenzja „WWZ”, wcześniej omówione zostały "Zombieland" wraz z serialem "Dolina nieumarłych" oraz "Żywe trupy" (komiks i serial).